sobota, 6 września 2014

Od Luny



Kiedy zjawił się ojciec Mich, uśmiechnęłam się delikatnie i przywitałam się z nim.Kiwnął głową, a potem zerknął nieprzyjemnie na Leo. Tylko toczyli walkę na spojrzenia, miałam wrażenie, że zaraz jedno z nich odpadnie, ale tak się nie stało. Gdyby nie Szron i Bronx ta walka trwałaby nadal. Chłopaki zaczęli mówić o tym co się działo na jakiejś pamiętnej imprezie, a Mich klepnęła mnie po ramieniu i powiedziała, że zaraz wróci. Poszła po schodach a ja smutna odprowadziłam ją wzrokiem. Ona tylko się uśmiechnęła do mnie i mrugnęła a ja przysłuchiwałam się rozmowie chłopaków.
-Cinna, możemy rozmawiać o tych zombi? Nieźle było. 
Ten chrząknął, zesztywniał i spojrzał na mnie. Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się słabo. Leo westchnął i od razu wytłumaczył tacie Mich, że wiem o wszystkim i wiem kim są. 
-Skąd wie?
-Nie wiem.
-Nie powiedziała Ci?-Odezwał się Szron.
-Szron, nie mam w zwyczaju opowiadać o wszystkim obcym.-Odparłam.
-To nie jesteście razem?-Spytał Bronx.
-Nie.-Pokręciłam głową.
-A co jej jest? Jest blada.-Spytał tata Mich.
-Nie wiem, coś takiego nigdy nie zdarza się przez serce. 
-A ma z nim problemy?-Zdziwił się Szron który jak zwykle mało wie.
-Tak. 
-Takie rzeczy dzieją się tylko po ugryzieniu zombi.-Powiedział przerażony Bronx.
-Wiem.-Szepnął Leo i wpatrzony we mnie jakoś dziwnie, tylko westchnął.
Ja i ugryzienie zombi? Żartujecie!?
-Jakiś musiał ją dziabnąć!-Podniósł głos Szron.
-Nie. Gdyby one wyszły z gniazda, wiedzielibyśmy. A mam ją na oku od jakiegoś czasu.
-Masz?-Spytałam zdziwiona i lekko podburzona. 
-Nie czas teraz na twoje humorki księżniczko.-Odezwał się zły Szron.
Leo natychmiast się spiął i spiorunował go wzrokiem. Tym przerażającym, Szron od razu odwrócił wzrok jakby się go bał... Czyżby jego też się bali?
Nagle zadzwonił mój telefon. Zaczął wibrować, a cała ja podniosłam się nagle i wyjęłam pośpiesznym ruchem telefon. Ostatnio miewałam koszmary związane z moimi rodzicami... zombi wyciągają ich z samochodu, na moich oczach mój tata i mama zostają rozszarpywani przez okrutne istoty żądne mordu i ciała ludzkiego... Czułam nawet swąd gnijącego ciała, co rano zbierało mi się na wymioty. Co noc miałam ten sam sen, taki sam, a kiedy moja mama wyciągała do mnie rękę, wołała mnie. ''Obudź się Luno!'' potrząsnęła moją ręką a ja wtedy się budziłam. 
Odebrałam telefon, usłyszałam męski głos, znałam go.To bez wątpienia wujek Ankh. Ale czemu dzwoni do mnie? Przecież z błahych powodów nie dzwoni do mnie, bo ma swoje ważniejsze sprawy w Teksasie. Co się stało, że dzwoni?
-Luno...-Jego głos zadrżał.Skamieniałam i kiedy dotarło do mnie, że stoję po środku kuchni, zebrałam się i wyszłam na zewnątrz.-Luno, jesteś tam?-Znów zadrżał mu głos, a w tle słyszałam ciotkę Petty. 
-Tak,tak... Coś się stało wujku?-Miałam chrypę. Zawsze pojawiała się, kiedy się denerwowałam. Kiedy bałam się czegoś, teraz byłam wręcz przerażona tonem i drżącym głosem wujka.
-Luno... Był wypadek... Twoi rodzice w drodze do mnie... 
-Chwilę, co wujek opowiada?-Pisnęłam bardziej zdenerwowana i kręciłam się we wte i we wte. 
Kiedy wujek opowiedział mi o tym, że w nocy, kiedy rodzice przemierzali jedną z pustych ulic Caldiff, coś się stało. Wujek Ankh powiedział, że miał wizję. Takie jak mam ja. Ale każdy ma inne wizje. Wujek widzi to, co złego ma się stać, a ja widzę to, co chciałabym by się stało. 
Jedno z zombi wyszło na środek ulicy. Było ciemno, a kiedy ''tata'' zauważył, że zombi wlazło na środek drogi, skręcił kierownicą w bok... Samochód zjechał z trasy, spadł z niewielkiej górki, na której była właśnie ta droga, którą jechali. ''Ojciec'' - śmierć na miejscu... ''Mama''... - została pożarta. Przez najgorsze stworzenia świata. Nienawidziłam ich... Chociaż to nie byli moi prawdziwi rodzice, zabolało mnie ich odejście. Bardzo. Teraz tylko została mi Kaytlin... Ona jest pełnoletnia, zarabia dużo od kiedy Derek załatwił jej pracę. Ale nie chcę lecieć na jej pieniądzach do osiemnastki. 
Moje życie nagle się zawaliło. Ból w sercu stał się nie do zniesienia, taki okropny ból... Stanęło. Wypuściłam telefon z ręki, ściskając miejsce, gdzie serce próbowało kolejny raz stanąć. Ból nasilał się cały czas, a kiedy powoli zaczęłam oddychać, serce uruchomiło się. Odbiegłam szybko podnosząc telefon i stanęłam przy drzewie lesie. Łzy pchały się do oczu, a ja nie wiedziałam jak mogę powstrzymać ból. 
Ból wymaga, byśmy go odczuwali - Ten cytat z mojej książki teraz jest dla mnie niczym! 
-Boli... Jak boli... Boli...!-Szepnęłam i zsunęłam się na zimną ziemię. Na zewnątrz szalał zimny wiatr,a raczej powinien wiać. Nie czułam nic, żadnego zimna, nie czułam go. Czułam jedynie ból idący z serca. Moje nogi stały się jak kłody. Czuję ból! 
Piecze,swędzi,drapie,boli...

Nie było mnie w domu dobre kilka godzin. Zerknęłam kompletnie załamana na telefon leżący koło mnie. 36 nieodebranych połączeń, na dodatek od Leo i Mich. Nie miałam siły by wstać i wrócić, na dodatek siedziałam w samym środku lasu, w którym nigdy nie byłam. Las był wielki, niczym puszcza. Nie udało mi się  nawet ruszyć nogą - była cała blada, prawie biała - jak śnieg,zimna, jak moje ciało. Policzki były zaróżowione, a cała ja zamieniałam się w śnieg. 
Zamknęłam oczy, myślałam że to koniec. Miałam nadzieję. 
Nie. Słyszę kroki. Ktoś biegnie, a potem głosy... już zaczynam wariować? 
-Luna!-Znajomy głos... kobiecy. Ten delikatny i lekko piskliwy głosik Mich. 
Jest tu. Jest tu moja przyjaciółka. Mich tu jest!
-Em!-Głos Leo. 
Nie wiedziałam, czy pamiętał by opanować się przed dotarciem do mnie tym swoim błyskawicznym tempem, jak się poruszają zwykle wilkołaki. Nie jestem pewna, czy przy Mich zdołał o tym pamiętać widząc mnie w takim stanie. 
Nagle poczułam przyjemne ciepło. Tak, to jest Leo. Złapał mnie najszybciej jak mógł, a potem podbiegła Mich. Naprawdę, było to daleko od domu. 
Nie pamiętam nawet, ile tu szłam. Może godzinę? Nie pamiętam co robiłam przed dotarciem tu. Rzuciłam się w las - najgorsze miejsce dla człowieka. Zombi tylko czekają na pyszny kąsek, doskonałe ludzkie mięsko. Ale dlaczego mnie nie pożarli? Nie jestem dość dobra?
-Już w porządku Luna...-Szepnęła Mich.
-Em...-Odezwał się Leo sprawdzając, jak szybko i mocno bije moje serce.-Nie bije.
-Co?! Przecież... JAK TO?!-Krzyknęła Mich.
Znaczy, że nie żyję? Ale przecież... Przecież... Jak to? Jak...
-Jezu!Nie! Nie,nie,nie!-Mich kolejny raz krzyknęła.Wrzasnęła.-Zabierzmy ją do domu. Jest lodowata! Jezu! Może...może... 
-Ona nie żyje.-Szepnął Leo dławiąc się powietrzem.
Ja żyje! Jestem tu! Jestem w twoich ramionach! Patrzę na ciebie! 
Jednak on widział tylko jak mam zamknięte oczy. 
Ja widziałam siebie na jego ramionach. Martwą. 
-Nie! Mich! Jestem tu!-Machałam jej przed twarzą. Nie widziała mnie.
Ktoś nagle pojawił się przede mną. Dziwny facet, znałam go? Nie. Ale emanowała od niego tylko złość, to samo co od tamtego gościa ze szkoły. Ale to nie był on.
-Nie żyjesz.-Powiedział bezbarwnym głosem.
-Kim jesteś?
-Śmiercią. 
-Imię.
-Po co? I tak zaraz cię przeprowadzę.
-Imię, powiedziałam. 
-William.-Odparł.
-Nie idę. 
-Jak to nie?
-Nie idę.-Powtórzyłam. 
-Idziesz.
-Nie będziesz o tym decydował. Zostaję.
-Nie wrócisz do ciała. Umierasz.
-To umarłam, czy umieram?
-Umierasz.
-Więc moge wrócić.
-Po co?
-Bo nie chcę umierać.
-Ludzie są tacy bez sensu.
-Śmierć też.
Wzruszył ramionami.
-Przynajmniej ja mam co robić.
-Ja też. Moje życie na pewno jest sto razy lepsze od życia jakiejś tam śmierci.
Westchnął. 
-Nie wrócisz. Zabraniam Ci.
-Mam to gdzieś!-Wrzasnęłam.-Wrócę! Ty masz stąd zniknąć!
-Będziesz chciała czy nie, i tak się spotkamy.
Pstryknął palcami i...

-Luna!-Krzyknęła Mich i poczułam jej ciepły uścisk.
-Mich...-Szepnęłam lekko się uśmiechając.
-Boże!Żyjesz...!
-Jeszcze nie czas na tego rodzaju sen.-Odparłam.
Mich odsunęła się. Usłyszałam zamykające się drzwi. 
-Leo...-Szepnęłam i otworzyłam oczy.
Widziałam go. Stał w kącie na końcu pokoju cały sztywny. 
-Leo...-Powtórzyłam.
-Co się stało?-Spytał szepcząc.
-Nie wiem...
-Chodzi mi o to, dlaczego poszłaś do lasu w taką pogodę i to na dodatek wybrałaś takie miejsce.
-Moi rodzice w czasie jazdy do mojego wujka, zostali zaatakowani przez zombi. Nie żyją. 
Zamilkł. 
-Nie mów mi tylko ''przykro mi'' bo to najgorsze co możesz powiedzieć.
-Więc co mam zrobić?
-Po prostu milcz.-Szepnęłam.
Usiadł koło mnie i spuścił głowę. 
-Nie rób tego więcej. Nie idź do lasu... Nie próbuj się zabić.
-Nawet nie wiedziałam, co robię. 

Nazajutrz zabrał mnie na przejażdżkę. Usiadłam przy nim, a on ruszył. Prowadził ostrożnie, ale czasem zdarzało mu się PRAWIE wjechać w samochód przed nim. 
Zabrał mnie gdzieś za miasto. Do małego miasteczka, małej wsi. Było tu ślicznie, bajkowo... Wszędzie pasły się konie. Piękne czarne, duże konie. Leo wjechał w jedną z polnych ścieżek i zatrzymał się. Tu było pięknie... 
Ale smutek nadal nie chciał opuścić mojego serca i umysłu. 
Rozejrzałam się siedząc w samochodzie. Leo patrzył na mnie czekając na to, czy coś powiem. Ale kiedy nastała cisza, a ja podziwiałam piękno, powiedział.
-Cały czas w dużym zapapranym mieście bez chwili spokoju i pięknych widoków nawet mnie trochę wkurza.
Spojrzałam na to cudowne miejsce... Rozejrzałam się tylko. 
-Rzeczywiście... ładnie.-Powiedziałam tym samym zachrypniętym głosem.
-Chodź.-Wysiadł i otworzył drzwi. 
Uwolniłam się od pasa i wysiadłam z samochodu. Rozejrzałam się ponownie. Naprawdę ładnie...
-Dziękuję, że mnie tu zabrałeś. Naprawdę ślicznie tutaj.-Szepnęłam.
Uśmiechnął się tylko i poszliśmy na przód. Gdzie mnie teraz zabierze...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz