sobota, 30 sierpnia 2014
Od Valentiny
W końcu nad ranem zasnęłam.
***
Rano przyjechał weterynarz. Strasznie się stresowałam kiedy badał Księżniczkę.
-Mam dwie dobre wiadomości.-powiedział.
-Tak?-zapytał tata Shadow'a.
-Klaczy nic złego nie dolega a wręcz przeciwnie spodziewa się źrebaka.
-Co?-zaskoczyło mnie to.
-To wspaniale Valentina!-powiedział ojciec Shadow'a.
-No wiem.. wiem..-powiedziałam i przytuliłam sie do głowy Księżniczki.
Weterynarz z gospodarzem wyszli a ja zostałam z moją przyjaciółką sama.
-To jak kochana? Kto jest tym szczęśliwcem z którym założysz rodzinę?
Klacz zarżała a ja sie zaśmiałam.
-Valentina!!-usłyszałam głos Marii.
Przewróciłam oczami i poszłam do domu. Musiałyśmy przygotować wszystko na dzisiejszego grilla.
***
Wszystko było już gotowe kiedy zaczęli schodzić się goście. Ja ubrałam się w sukienkę którą dostałam od mamy Shadowa. Nie miałam swoich ubrań dlatego miło mi było jak ktoś mi coś dawał jednak źle się z tym czułam. Ale sukienka była prześliczna.. jeszcze z lat 50.
Pani Cipriano uparła się by mnie przyszykować na dzisiejszą uroczystość.
-Masz piękne kręcone blond włosy. -powiedziała.
-Dziękuje. To podobno po mojej mamie.
-Podobno?
-Tak. Nie znałam jej. Umarła przy porodzie. Tate widziałam tylko parę razy.. wychowywali mnie całkiem obcy ludzie.
-Ja zawsze pragnęłam by mieć córkę. W ogóle chciałam mieć liczną rodzinę.
-Nadaje się Pani na matkę. Nie wiem po czym to poznać bo ja nigdy nie miałam mamy.. ale czuję że jest Pani dobrą kobietą.
-Dziękuję dziecko.
-Kiedy rozczesała mi włosy przejrzałam sie w lusterku.
Moje kręcone długie blond włosy opadały mi łagodnie na plecy. Błękitne oczy zostały łagodnie podkreślone dzięki mamie Shadowa. Durze wydatne usta były ułożone w łagodny uśmiech. Ubrania idealnie pasowały do mnie. Wszystko było idealne. Aż dziwnie idealne a wręcz strasznie idealne.
-Dobrze czas na nas. -powiedziała gospodyni.
Wyszłyśmy z domu na werandę. Była ona strasznie duża i to tam odbywała się uroczystość.
Wszystko zapowiadało się idealnie.
***
Muzyka grała głośno, wszyscy sie śmieli i tańczyli. Ja tańczyłam bez przerwy. Trochę wypiłam. Każdy pił. Jedni więcej inni mniej. Ja.. jak na pierwszy raz zdecydowanie za dużo wypiłam. Dochodziła już 2 w nocy.
Wujek Shadowa tak mnie zakręcił że potknęłam się i upadłam prosto w raniona samego Shadowa.
-Hej.-powiedziałam z uśmiechem.
-Hej.-powiedział patrząc mi sie w oczy.
Staliśmy tak i wpatrywaliśmy się sobie w oczy. Byłam pijana... zaczęłam sie nie wiadomo dlaczego śmiać...
(dokończ)
Od Shada
- Co się będziesz powstrzymywał! - krzyknął już dobrze najarany Xander - Raz ci nic nie zaszkodzi!
Długo walczyłem z myślami, ale w końcu.... to tylko jeden, mały raz.
Od razu po wciągnięciu szczęście eksplodowało mi w żyłach. Świat nabrał innych kolorów, a ja mogłem się w końcu oderwać od codziennych trosk. Zapragnąłem przedłużyć swój stan.
I tak o to wciągnąłem drugą dawkę.
Czułem na sobie gniewne spojrzenie Santiago, bo razem z Xanderem i naszymi znajomymi: Victorem, Samuelem i Martinem bawiliśmy się w stajni.
Nagle Victor zwrócił się do mnie.
- Widziałem, że kręci się tu ładna blondyneczka. Znasz ją?
- Może - odparłem wymijająco, a gdzieś pod powłoką radości lekko się we mnie zagotowało.
- Fajna jest - mruknął pod nosem, a ja go zignorowałem. Za Vicotrem - "Vikusiem" nigdy nie przepadałem. Zawsze się sprzeczaliśmy o byle co. I nawet teraz, gdy między nami panował względny "pokój" nie był on do końca szczery.
- Xander ja nie mogę - powiedziałem próbując odgonić natrętne wizje bajkowych skrzatów - Naprawdę koniec.
- Shad nie marudź - mruknął z uwielbieniem wciągając w powietrze i opierając się o ścianę boksu z zamkniętymi oczami - Od paru razy się nie uzależnisz!
Zacisnąłem zęby, ale już nic nie powiedziałem.
Nagle Victor gdzieś zniknął. Po prostu rozpłynął się.
- Gdzie Vikuś? - spytałem rozglądając się czujnie.
Samuel wzruszył ramionami.
- Mówił coś, że musi poszukać blondyny.
- Mhm... I że ma ochotę - dodał Martin zaciągając się powoli.
- Na co ochotę? - spytałem przerażony i już coraz bardziej trzeźwy, chociaż się powoli domyślałem co oznacza to niewinne, małe słowo.
- No nie wiesz? - mruknął do mnie Sam.
Natychmiast się poderwałem.
- Wyluzuj Shad - mruknął Xander myślami nie na tym świecie, ale ja już wychodziłem z boksu. Santiago parsknął niespokojnie, jakby chciał potwierdzić moją decyzję. Przyspieszyłem kroku. Nie miałem trudności ze zlokalizowaniem Victora i Valentiny.Usłyszałem jej podniesiony głos.
- Proszę mnie zostawić! - powiedziała stanowczo Valentina.
- Chcesz się pożegnać z zagrzanym miejscem tutaj? - wysyczał - Tak się składa, że jestem bratankiem twojego pana i możesz szybko skończyć - ale na ulicy.
Zagotowało się we mnie, jednak postanowiłem jeszcze chwile pobyć w ciszy. Wychyliłem się lekko za ściany i zobaczyłem coś co mną zatrzęsło. Victor jedną ręką złapał Valentine za włosy i ciągnął ją ku ziemi. Miała łzy w oczach, gdy zaczął zdzierać z niej sukienkę. Czym prędzej zareagowałem.
- Lepiej się odsuń Victor - wysyczałem wściekły - Ruch dalej, a cię zabiję.
Oboje podnieśli na mnie wzrok. W oczach Valentiny zobaczyłem nadzieję - w oczach Victora nienawiść.
- Puść ją- powiedziałem stanowczo, acz nad wyraz spokojnie.
Parsknął śmiechem.
- Chyba śnisz! - po czym pchnął Valentine do drabiny prowadzącą na wyższy poziom do stogu siana. Gdy ta spróbowała ucieczki złapał ją mocno za włosy i złapał za gardło.
- Idź suko - wysyczał, a ona zaczęła się wspinać.
Ja od razu zareagowałem.
Victor nie zdążył się odwrócić, gdy już powaliłem go na ziemię. Nienawiść aż kipiała ze mnie. Usiadłem na kolanach na jego piersi, opierając na nim cały ciężar ciała. Stęknął głucho, próbując się uwolnić. Był bardziej najarany niż ja, więc miałem dużo większe szanse zwycięstwa. Zacząłem go obkładać pięściami z dziką satysfakcją. W górze słyszałem głośny doping Val, a gdy Victor otrząsnął się i zaczął się szamotać ze mną po podłodze - jej krzyki przerażenia. W końcu wyrwał się mi i słaniając się na nogach dopadł drzwi. Odwrócił się, a księżyc oświetlił jego twarz - a raczej miazgę która z niej pozostała.
- Jeszcze pożałujesz! - wysyczał pod moim adresem - I ty dziwko też! - krzyknął do Valentiny. Kątem oka zobaczyłem, że mimowolnie się skurczyła. Coś mnie zaczęło rwać za serce. Gdy tylko Victor uciekł jak tchórz, pomogłem dziewczynie zejść z drabiny. Padła w moje ramiona rzewnie płacząc.
- Nie wiem co by się stało, gdybyś nie nadszedł - wyszeptała wtulając swoją twarz w moją szyję, a ja bez słowa głaskałem ją po pięknych, długich, jasnych włosach niespotykanych u tutejszych dziewczyn. Z zaciśniętymi zębami wpatrywałem się w sufit.
To moja wina - pomyślałem. Mogłem zachować jasność umysłu i nie dopuścić w ogóle, aby Victor zbliżył się do Valentiny w ogóle...
Valentina odsunęła się.
- Co się dzieje? - spytała patrząc na mnie.
- Nic, nic - mruknąłem. Wyjąłem chusteczkę i zacząłem ocierać jej łzy.
- Nie płacz już. On ci nic już nie zrobi.
Skinęła głową.
Zastygłem z chusteczką wpatrując jej się w oczy. Uświadomiłem sobie, że nadal trzymam ją w ramionach i gapię się na nią jak jakich zakochany adorator! Szybko więc ją zostawiłem i rzekłem zmieszany.
- Wracajmy do domu.
Skinęła głową i poszliśmy.
czwartek, 28 sierpnia 2014
Od Mich
- Porzucił ją zimny drań, co salon sukni ślubnych miał, nie miała dokąd udać się... jej świat zawalił się... - zaczęła się czołówka, a ja jak zwykle rozbawiona przyglądałam jej się. Nagle ktoś się nade mną nachylił.
- Dalej trochę - mruknął Leo
- Spadaj - burknęłam i odepchnęłam go.
- Nie bądź taka zołza Li... Mich! - poprawił się, zapewne dlatego by nie rozzłościć mnie i zdobyć upragnione chrupki.
- Nie jestem.
- Jesteś.
- Trzeba było sobie kupić samemu - warknęłam.
- Nie byłem w sklepie...
- Nie mój problem - przerwałam mu usilnie próbując skupić się na treści odcinka.
- Mich proszę...
- Nie.
- Proszę...? Ładnie proszę.
- Spadaj.
- Bardzo ładnie proszę.... - zrobił "słodką" minkę, a ja wybuchłam śmiechem.
- No dobra. Mam dziś dzień miłosierdzia.
- Czyli...? - spytał z nadzieją.
- Jeden - odparłam kategorycznie i śledziłam ruch jego ręki. Zagłębiła się w misce a potem...
- O nie Lee! Oddawaj! - warknęłam próbując mu wyrwać chrupki.
Zabawnie zarechotał i rzucił się w ucieczkę po schodach. Byłam zbyt zbulwersowana by mu odpuścić. Zaczęłam go ścigać.
- Nie złapiesz mnie, nie złapiesz mnie! - krzyczał.
- To się jeszcze okażę! - warknęłam i przyspieszyłam jeszcze.
- NIE ZŁAAPIEESZ ŚLAMAZARO - zawył Leo
- ZŁAPIE! I WYRWĘ CI TE CHRUPKI, CHOĆBY Z GARDŁA - krzyknęłam.
Poślizgnęłam się na zakręcie, ale udało mi się odzyskać równowagę. Natomiast Leo nieźle gruchnął, potknąwszy się o dywan. Na początku usłyszałam hałas, a potem zobaczyłam go leżącego na podłodze z
chrupkami - a raczej szczątkami chrupek - w ręce i na dywanie.
Usiadłam na jego plecach okrakiem i zaśmiałam się tryumfalnie.
- No i co? Złapałam cię HA HA HA!
- Zejdź ze mnie Mich - burknął.
- Nie, HA HA HA!
- I tak już czuje się upokorzony - mruknął.
- I bardzo dobrze ci tak! - odparłam lecz po chwili zeszłam.
Byłam dosyć mściwą osobą i nie rzucającą słów na wiatr, dlatego wyrwałam mu resztkę chrupek i wróciłam na seans.
Chwilę potem zatelefonowała Luna z prośbą o spotkanie. Zgodziłam się bez wahania i umówiłyśmy się na wieczór.
środa, 27 sierpnia 2014
Od Valentiny
-Hej.-powiedział.
-Hej. -odpowiedziałam z uśmiechem.
-Zmęczyłaś się?
-Trochę. No wiesz... nigdy przedtem nie pracowałam.
-Zadziwiasz mnie.
Uśmiechnęłam się tajemniczo. Mój ostatni sen... nie dawał mi spokoju. Rozmowa która się w nim działa sprawiła że miałam dziwne myśli.
Wyczułam od Shadowa dziwny zapach. Tak sam jak od.. Dana. Zakręciło mi się w głowie.
-Wszystko dobrze?-zapytał.
-Tak tak tak...
-Na pewno?
-Tak.
Jednak tak nie było. Czułam się coraz gorzej. Dan i Ben zawsze mi mówili że mam bardzo niską odporność ponieważ nie miałam od urodzenia kontaktu z bakteriami... przebywałam bowiem w izolowanym zamknięciu.
-Jesteś bardzo blada.
-E tam.. to nic takiego.
-Nie wydaje mi się.
-To źle ci się wydaje. Muszę iść. Zbliża się pora kolacji.
-Może jednak sobie odpoczniesz?
-Nie... dam rade. Zresztą jutro są urodziny twojego taty... muszę z Marią przygotować trochę rzeczy.
Wyszłam ze stodoły i poszłam do domu. Zaczęło robić mi się ciemno przed oczami. Olałam to.
Posłusznie to zrobiłam. Upiekłyśmy już 4 ciasta, 40 babeczek i upiekłyśmy także 3 kaczki. Jutro miała być uczta.
Kiedy skończyliśmy dochodziła 11 w nocy. Zmęczona wyszłam z domu i poszłam do stajni. Odwiedziłam moją Księżniczkę.
-Co tam mała?-zapytałam się.
Bałam się po nocach wychodzić przez to co się niedawno stało jednak... w stajni czułam się bezpieczna. Wzięłam szczotkę i zaczęłam czesać swoją klacz. Nagle zobaczyłam że ma wzdęty brzuch. Przestraszyłam się. Może jest chora? Pośpiesznie pobiegłam do domu i zawołałam ojca Shadowa.
-Musimy wezwać weterynarza. Jednak nie wiem czy da radę dziś przyjechać.
-Czy to coś groźnego?
-Oby nie.
Zadzwonił do weterynarza. Jednak te mógł przyjechać dopiero jutro z rana. Zostałam z klaczą sama.
-Nie zostawię cię. -powiedziałam do niej i pocałowałam ją w głowę.
Wpadłam na wspaniały pomysł. Poszłam do domu i weszłam na strych. Wzięłam koc i poduszkę. Wróciłam do stajni. Położyłam koc w boksie Księżniczki po czym położyłam się na nim.
-Co powiesz na babskie-party?-zaśmiałam się-nie zostawię cię samej. Dziś śpimy razem. Nie masz nic przeciwko?
Klacz trąciła mnie pyskiem. Zaśmiałam się. Byłam zmęczona więc szybko zasnęłam.
-Zaczęłam wątpić...
-W co?
-W to że nie mam dla kogo żyć.
-Masz dla kogo?
-Księżniczka mnie potrzebuje a ja jej.
-Jeśli tak sądzisz...
-Kocham ją. Jest moją jedyną przyjaciółką.
-To dobrze.
-Też tak sądzę....
Od Shada
- Fajna dupa nie? - usłyszałem obok ucha. Odwróciłem głowę i spojrzałem na Xandera.
- Ach to tylko ty.
- Tylko? - parsknął cicho i zerknął na Valentinę - O ten fartuszek jej się podwinął - uśmiechnął się złośliwe.
Przewróciłem oczami. Po chwili poczułem dym.
- Papieroska? - spytał Xander.
Przygryzłem wargę. Walczyłem z uzależnieniem dawno temu i... wygrałem. Jednak w tej chwili, jakoś nie chciało mi się specjalnie opierać.
- A daj - mruknąłem i wyciągnąłem z paczki.
Oczy Xandera zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
- Stary... nie poznaję cię - roześmiał się.
Wzruszyłem ramionami.
- No i laska ci się podoba... Odkąd Rosaline...
- Nie podoba mi się i nie chcę o tym gadać - burknąłem. Był to drażliwy dla mnie temat.
- Dobra, stary wyluzuj... Ale powiem ci, że naprawdę niezła laska z tej Valentiny. Chociaż wiesz... według opinii Wyspecjalizowanego Eksperta od spraw Kobiecych i samych Kobiet mogę uznać, że lepiej byłoby jej bez tego fartucha.
- Podomki - poprawiłem go machinalnie.
Spojrzał na mnie rozbawiony, a ja spytałem.
- Ty Wyspecjalizowany Ekspercie zajmij się może np... hmm swoim koniem o którego ostatnio w ogóle nie dbasz?
- Oj tam oj tam. Ty i ja dobrze wiemy co jest powodem mojego pobytu w tym miejscu i twojej abstynencji używkowej.
- Xander - syknąłem ostrzegawczo. Wiedział, że wchodzi na niepewny grunt.
- Dobra, siedzę już cicho... No a popatrz jakie ma ruchy przy tym zamiataniu - szepnął, po czym się histerycznie roześmiał. Na szczęście zakryłem mu gębę i Valentina nie zorientowała się, że tu jesteśmy.
- Stary, nie wsyp nas - pogroziłem mu palcem, choć i mi w duchu chciało się śmiać.
- Dobra, dobra będę już cicho - mruknął i zaciągnął się z błogą miną.
Ja też powoli się delektowałem. Tak dawno nie paliłem, że teraz dym wciągany w płuca był niczym świeża bryza morska.
- Zajebisty nie? - mruknął - W domu, pod łóżkiem mam jointy... no i trochę większy towar.
Spojrzałem na Xandera poważnie.
- Nie chce znowu wdepnąć w to gówno. Pamiętam jak trudno było mi z tego wyjść.
- Oj tam oj tam nie wymiękaj. Jedna działa.
- Xander...
- Dziś u mnie po dziesiątej.
- Xander...
- Nie wymiękaj. Nie przyjmuje odmowy. Zwijam się. Nara.
I już go nie było.
Westchnąłem i w tej chwili poczułem na sobie wzrok Valentiny. Na szczęście już wypaliłem peta i wyrzuciłem niedopałek gdzieś za siebie. Podszedłem do niej i przywitałem się ze sztucznym uśmiechem. Czułem, że coś się niebawem zmieni...
Od Luny
Z zamyślenia wyrwał mnie krzyk Julie, która właśnie przyszła na spotkanie ze mną. Miałyśmy wybrać się na zakupy do centrum handlowego Woke House, gdzie Julie na pewno coś sobie upatrzy, a nawet nie jedne ''coś''. Nie za bardzo lubiłam zakupy, ale z Julie było fantastycznie. Dalej nawijała o tym swoim Tonym, rzeczywiście jest zakochana. A zwykle to rzuca chłopaków po tygodniu, ale teraz...razem przez dwa tygodnie? Jedno wielkie WOW przez wielkie W.
-Hej! Idziemy?-Pisnęła Julie i zauważyłam, że teraz ma zaplecionego warkocza, w którym wyglądała uroczo.Jak mała dziewczynka, z jej urodą.
-Tak.-Uśmiechnęłam się i zeszłam z ławki.
-Nie jesteś niska, a ledwo co sięgasz do ziemi.-Zaśmiała się Julie.
-Tak, racja. Ale to te ławki są najwyższymi w całej ludzkości.
Tylko się zaśmiała kręcąc głową. Lubiłam ją, zawsze umiała poprawić humor.
Gdy pojawiłyśmy się w Woke House ruszyłyśmy najpierw do kawiarni. Ona zamówiła kawę, a ja colę dietetyczną. Wzięłam słomkę z plastikowego kubeczka na ladzie i usiadłam koło uśmiechniętej Julie która wpatrywała się we mnie dosyć dziwnie.
-Co?-Spytałam zdejmując ze słomki papierowe opakowanie.
-Nic. Zastanawiam się, jaki chłopak do ciebie pasuje.
-Julie...-Zaczęłam.-Wiesz, że nie chcę...
-Wiem,wiem. Ale wiesz do czego doszłam? Do tego, że żaden facet do ciebie NIE pasuje. Po prostu jesteś zbyt inna, jesteś jakby nie z tego świata, jakbyś była kosmitką która stara się żyć tak jak typowa nastolatka, ale, na Boga, nie udaje ci się to.
Uniosłam brwi i spojrzałam na nią krzywo. Ona tylko się zaśmiała pijąc swoja kawę w dziwacznym kubeczku.
-A gdzie jedziesz na wakacje?-Spytała Julie.
-Wiesz... Nie wiem. Rodzice w tym roku wybierają miejsce, a ja chcę by to była zwykła niespodzianka. Gdzieś, gdzie nie byłam i co będzie dla mnie zupełnie nowe i inne. Jestem za, tylko... Czasem boje się co oni wymyślą. Rok temu wymyślili Afrykę, ale na szczęście ja dawałam propozycje gdzie chciałabym pojechać, a w tym roku ich kolej.
-Masz takie idealne życie... Ach, przepraszam... Nie masz aż tak idealnego, bo nie masz partnera.
-Julie, nie muszę mieć kogoś żeby mieć idealne życie. Ty i Tony jesteście naprawdę uroczy, ale...
-Przecież jesteś romantyczką, która na widok pary zakochanych wyobraża sobie siebie zamiast tej dziewczyny.
-Ale to nie tak, Julie. Chyba nie rozumiesz pojęcia R O M A N T Y K. -Dopiłam colę a Julie tylko się zaśmiała.
-To miejsce jest dziwne, kolory w ogóle ze sobą nie współgrają... Łe. Ale akurat jedzenie w sam raz, jak i kawa.-Zmieniła temat.
-Tak, racja...-Przytaknęłam tylko Wielkiej Znawczyni Kolorów i Wszystkiego Innego.- Co ja bym zrobiła bez ciebie Julie.
-Pewnie siedziałabyś w domu i pasła dupę przed telewizorem oglądając z mamą top model American's.
-Pewnie tak...-Zaśmiałam się.
-To co robimy po zakupach?-Zapytała.
-Hmm... Pójdziemy do mnie?
-Jasne. Słyszałam, że poznałaś tą Mich czy jak jej tam... Fajna?
-Tak. -Odpowiedziałam krótko.
-Dasz wiarę, że podoba się Dave'owi?
-Tak, słyszałam.
-Ze wszystkim jesteś na bieżąco?-Uśmiechnęła się kręcąc głową.-Czemu się dziwić, przecież kolegujesz się z całą szkołą...
-Daj spokój.-Machnęłam ręką.-Lubię zawierać nowe znajomości...
-Opowiedz o niej więcej.
-O kim?
-No o Mich!
-Och... Ehm... Nie znam jej aż tak, żeby coś o niej opowiadać. Nawet jeśli ,to nie chciałabym cokolwiek mówić o niej, bo to byłoby ''obgadywanie''.
-Znalazła się dama!Kosmitka nawet powinna wiedzieć co to znaczy obgadywanie!-Zaśmiała się.
-Nie dama... Po prostu tak uważam i tyle. Jeśli cokolwiek chcesz o niej wiedzieć to sama ją poznaj. Ogólnie jest fajna... Super się z nią gada.
-A ze mną to nie?-Zrobiła smutną minę.
-Z tobą także, ale ona też jest naprawdę okay.
-Okay.-Uśmiechnęła się i wstała.
Ruszyłyśmy na zakupy.
Kiedy wróciłam do domu mama i tata przy kolacji poruszyli temat wakacji. Od razu powiedzieli, że to niespodzianka, ale poprosiłam ich o wskazówki.
-Hmm... Nic nie powiemy.-Mama puściła mi oczko jedząc właśnie tortillę.
-Mamo!-Zaśmiałam się ale potem przypomniałam sobie o prawdzie, że ona wcale nie jest moją mamą.
-Córeczko, naprawdę musisz być przekonująca, bo inaczej nic z nas nie wyciśniesz.-Powiedział tata.
-Ale jestem ciekawska, to już coś, prawda? Jestem uparta... Ale nie przekonująca, to jednak nie to samo.
-Będzie to coś innego... dziwnego... No po prostu tam nigdy nie byłaś. Nie jest to znane miejsce.-pokręciła głową mama.
-Fajnie, nieznane miejsca są w porządku.-Błysnęłam zębami przyglądając się jej.-Lubię takie. Są lepsze od tych znanych. Więcej rzeczy do odkrycia, czego jeszcze nie widziałam.A na ile tam jedziemy?
-Tam jedziemy na trzy tygodnie, a potem dalej do podobnych miejsc.
-Super, jestem ciekawa co przygotowaliście dla mnie.
-To niedaleko, ale na pewno tam nie byłaś. Nawet w czymś podobnym.-Uśmiechnął się tato.
-Zaczynam się bać.-Mruknęłam.-Było pyszne mamo.-Pocałowałam ją w policzek kiedy przeszłam koło niej i skierowałam się do kuchni. Od razu powędrowałam do pokoju zastanawiając się gdzie rodzice mnie zabierają...
wtorek, 26 sierpnia 2014
Od Valentiny
Od Luny
Nie wiem dlaczego, nagle przestałam oddychać, ale to nie trwało długo. Przestało, ale dopiero wtedy, kiedy Alex odwrócił wzrok. Był dziwny, a to co stało się teraz także było dziwne. Widziałam, że uśmiechnął się półgębkiem, a ja zmrużyłam oczy by mu się przyjrzeć. Bałam się go, no bo przecież na pewno chłopak nie wydaje się ani trochę normalny. Jest najstarszy z klasy, ale mogę się założyć, że to jakiś czarny charakter który pojawił się w moim życiu... - Za dużo książek Luna... - Powiedział jakiś cichy głosik w jakiejś cześci mojej głowy.
-Luna?-Szepnął Dave.-Coś nie tak?
-Nie,nie... W porządku.-Kiwnęłam głową. Skłamałam.
Może zacznę liczyć swoje narastające kłamstwa, chociaż to moje drugie kłamstwo w życiu, a nie chcę zostać wieczną kłamczuchą do końca życia.
Dokańczałam Nestea i ugryzłam ostatni kawałek kanapki. Ten dzień był dziwny, jeden z najdziwniejszych. Ale co może być nie tak z tym chłopakiem?
Kiedy wyszłam z jadalni, za mną wyszedł ten chłopak. Wyszłam wcześniej, przed dzwonkiem. Nie chciałam czuć jego wzroku na sobie zwłaszcza, że coś dziwnego się stało po chwili kiedy zaczął na mnie patrzeć.
-Czego chcesz?-Spytałam czując narastający strach.
-Nie wiesz kim jestem, nie powinnaś tego wiedzieć. Ale powiem ci tyle, że wiem o twoim ojcu.
-Co? Zjawiasz się znikąd i mówisz mi, że wiesz o moim ojcu? Co to ma być?!
-Ciszej, proszę.-Jęknął.-O twoim biologicznym ojcu akurat wiem wystarczająco dużo.
-Powiesz mi?
-Zależy ci na nim? Wydaje mi się, że nie za bardzo.
-Zależy, tylko nie wiem dlaczego odszedł. Nie wiem co jest prawdą.
-Są różne prawdy, Luno.
-Skąd znasz moje imię?
-Gdybym ci powiedział, musiałbym zrobić coś, czego byś nie chciała nigdy doświadczyć.
Przeraziłam się trochę, ale jego postawa trochę mnie rozluźniła. Potrząsnęłam sobą lekko i spojrzałam na niego ponownie.
-Powiedz mi o nim.
-Za mało wiesz o świecie, żebym powiedział ci o twoim ojcu. Poza tym chociaż zabraniano mi cokolwiek o nim mówić, powiedziałbym ci.
-Czemu za mało wiem?!
-Bo twoja biologiczna matka wymyśliła sobie, żebyś zapomniała o całym świecie, żebyś żyła normalnie.
-Przez twoje przybycie to jest zupełnie niemożliwe. Pomieszałeś mi tylko!
-Twój ojciec przeprowadził twoją matkę bez najmniejszej świadomości, że jest jego miłością życia.
-Co to miało znaczyć?
-Dowiesz się po czasie.-Wzruszył ramionami.Rozległ się dzwonek, który trochę mnie wystraszył.
-Kto ci zabronił mówić o moim tacie?
-Nie mogę powiedzieć. Chyba za wyjawienie tego, kim on jest, zabił by mnie.-Uśmiechnął się krzywo.-Ale za to że powiedziałem ci nawet to, o przeprowadzeniu twojej matki, także dostanę w kość niebawem. Ale spokojnie, ty się w to nie mieszaj. Po prostu kiedy nadejdzie czas dowiesz się, o co mi chodziło.
No i odszedł. Zostałam sama, dopiero po kilku minutach ocknęłam się i pognałam do klasy spóźniona pierwszy raz w życiu. Jednak nauczycielka Fox tylko skinęła głową do mnie z uśmiechem a ja zdziwiona usiadłam tylko w swojej ławce na tyłach. Julie pisała mi SMS-y o tym swoim Tonym ponownie... Zaczęło mnie to denerwować... Czy tylko ja spoza moich znajomych jestem singlem? Przecież... nawet mi z tym dobrze, ale czasem mi tego brakuje. Nie jestem w filmie romantycznym czy w książce... Prawdziwej miłości nie ma.
poniedziałek, 25 sierpnia 2014
Od Valentiny
Zastanawiałam się czy dobrze robie. Zostajac tu. Weszłamw jego życie z butami. Nie miałam prawa. Zniszczyłam mu wszystko. Namieszałam. Miał normalne życie dopóki nie pojawiłam się w nim ja. Może odejdę?-taka myśl zaczęła chodzić mi po głowie. Była dobra. Zabiorę Księżniczkę i odejdę w świat. Dam Shadowi spokój. Będzie mógł żyć normalnie.. Jednak nie chciałam. Tu czułam się jak w domu. Na swoim miejscu. Nie chciałam odchodzić. Ale nie mogłam myśleć egoistycznie. Odejdę. Tylko... nie teraz. Najpierw wynagrodze im to że są dla mnie tacy dobrzy.
W nocy nie mogłam spać. Wyszlam więc na spacer. Tak bardzo się zamyśliłam że dopiero popewnym czasie zorientowałam się że jestem daleko i nie wiem jak wrócić.
Nagle uslyszałam krzyki. Byłam w lesie. Poszłam w ich stronę. Zobaczyłam trzech mężczyzn stojących a jednego leżącego. Podeszłam bliżej by słyszeć rozmoweale uważałam by nikt mnie nie słyszał.
-...teraz to już za późno śmieciu. Bylo myśleć jeszcze jak był czas.
-Oddaw wszystko! Dajcie mi jeszcze pare dni.-powiedzial ten leżący teraz wstając.
-Nie. Teraz to za późno.
Tamten zaczął uciekać. Nagle rozległ się huk. Uciekający upadł na ziemie i nie wstał. Widziałam krew. Jeden z tych trzech trzymał pistolet. Krzyknęłam jednak szybko pożałowałam.
zobaczyli mnie.
-Ktos tu kurwa jest!
Zaczeli biec do mnie i strzelać. Uciekałam. Byłam śmiertelnie przerażona.
Wybiegłam z lasu. Dostrzegłam światlo. Farma! Jednak... jak zobaczą że tam biegne będą wiedzieli gdzie jestem. Pobiegłam pry lesie. Musze się schować! Nagle zobaczyłam mostek. Zeskoczyłam do rzeki. Uratowałam się.
Dopiero po paru godzinach niepewnie wyszłam byłam cała mokra. Zaczęłam iść w strone farmy. Płakałam. Weszłam po cichu do domu i poszłam na strych. Tam przebrałam się i postarałam się zasnąć. Żyje. Ale tamten nie. Krew. Strzały. Krzyki. Bałam się że mnie znajdą.
Od Shada
- Shadow... - zaczęła. Jako jedyna zwracała się do mnie w pełnym imieniu. Spojrzałem na nią i powiedziałem powoli.
- Jestem zwykłym chłopakiem ze wsi. Uwielbiam konie i jest to moja jedyna i największa pasja w życiu. Nie wiem jak to się stało, że najpierw mi się przyśniłaś, a teraz... jesteś tu. Stoisz przede mną i mieszkasz u mnie w domu.
- Przeszkadza... ci... to? - spytała szeptem.
Po dłuższej chwili pewnie odparłem.
- Nie.
- Więc...?
- Jesteś niezwykła i nie wiem co o tym wszystkim sądzić - wyznałem po dłuższej chwili.
-Ja tez... Nie wiem jak się odnajdę... w tym świecie.
- Nigdy nie byłaś na zewnątrz? - spytałem z niedowierzaniem.
Powoli pokręciła głową.
- Nigdy - szepnęła.
Odwróciłem się bokiem i przyglądałem się w milczeniu Santiago. Sączył powoli wodę ze strumienia. Nie wiem która była godzina, ale wyjątkowo późno. Zerknąłem w milczeniu na Valentinę. Gdy stała tak bezradna, w poświacie księżyca była naprawdę przepiękna...
Otrząsnąłem się szybko z takich myśli.
- Wracamy? - spytała.
Kiwnąłem głową i wskoczyłem na swojego przyjaciela.
- No, jedziemy - szepnąłem, przepuszczając Valentinę z Królewną.
Po drodze raczej milczeliśmy, czasem tylko rozmawiając o jakiś bzdetach.
- Lubisz czytać? - spytałem.
- Bardzo. Niedawno nauczyłam się czytać.
Popatrzyłem na nią z ukosa.
- Niedawno? Wcześniej nie umiałaś?
- Nie - pokręciła głową.
- I co czytasz?
- Wszystko. Najbardziej preferuję romanse.
- Mhm.... To chyba dobrze - mruknąłem.
Zerknęła na mnie i roześmiała się głośno. Naprawdę ładnie się śmiała.
Pod stadniną zeskoczyłem z konia i pomogłem jej zejść. Widać, że była zmęczona dniem.
- Maria ci nie odpuszcza? - spytałem ze śmiechem.
- Mhm...
- Śmiało.
- Nie... - przyznała wstydliwie.
- Pogadam z nią na ten temat.
- Nie, Shad! I tak już wiele dla mnie zrobiliście. Muszę wam jakoś to odwzajemnić.
Westchnąłem.
- Mimo to nie chce żebyś padła z przemęczenia.
Od kiedy to zaczęło mi zależeć na jakieś dziewczynie którą w rzeczywistości znam parę dni, a którą wcześniej "widziałem" tylko w snach? To było naprawdę pokręcone i pękała mi już głowa.
Szybko zasnąłem zmęczony dzisiejszymi wydarzeniami.
niedziela, 24 sierpnia 2014
Od Valentiny
Od Shada
- Już wstałeś - uśmiechnęła się Maria gdy siadłem do stołu.
- No tak - mruknąłem.
- Jak samopoczucie? - podniosła wzrok znad garnka.
Wzruszyłem ramionami.
- Samopoczucie, jak samopoczucie. Jestem zaspany. Nie potrafię jeszcze tego określić.
Roześmiała się serdecznie. Podeszła do mnie i poczochrała mi czuprynę.
- Oj Shad. Jesteś niezwykle czarującym chłopcem - odparła czule.
Uśmiechnąłem się lekko, jednak do szczerego banana było mi daleko. Cały czas miałem wrażenie, że wszędzie widzę dziewczynę ze snów. Wariowałem słowo daję!
- Nic ci nie jest? - spytała badawczo zaglądając mi w oczy.
- Nie, ehm... ciociu.... mam pytanie.
Zawsze do Maryi mówiłem w ten sposób. Zawsze była dla mnie jak druga matka. Nazywanie ją "panią" lub "gosposią" nie pasowało do niej.
-No mów synu - odparła wracając do garnka.
- Mhm.... Ostatnio.... Znaczy... Słyszałem, że ostatnio... pojawiła się nowa dziewczyna - wyrzuciłem to szybko z siebie - Nie wiesz gdzie mieszka.
- Valentina Anoymus?
Wzdrygnąłem się na jej nazwisko. To wszystko zaczęło mnie przerażać, a ja nie należałem do strachliwych osób.
- Tak - wydukałem ze ściśniętym gardłem.
- Czemu pytasz? - odparła przyglądając mi się uważnie.
- Opiekowałem się jej klaczą, więc... - zaciąłem się. Więc chciałbym się już dowiedzieć czy zwariowałem? Czy jest realna? Dlaczego o niej śniłem i z nią gadałem? A może to czysty przypadek i między nimi nie ma w związku... Akurat, wierzyłem w tą myśl, jak w to, że osioł Starego Joa zostanie mistrzem olimpijskim.
- Więc?
- No więc chciałbym wiedzieć - dokończyłem szybko wyrwany z zadumy.
- Wiesz... Val... mieszka z nami.
- Jak to z nami? - zatkało mnie totalnie i wstałem.
- Normalnie. "Wprowadziła się" wczoraj.
- Ale jak? Gdzie? - dopytywałem się osłupiały.
- Na strych - odparł jakiś nieznany mi żeński głos.
Odwróciłem się powoli. A gdy ją zobaczyłem serce mi stanęło.
- Witaj Shadow - szepnęła cicho wlepiając we mnie swoje niebieskie oczy.
- To wy się znacie? - spytała gdzieś z boku Maria, jednak my znajdowaliśmy się w innym świecie.
Nie wiedziałem co zrobić. Po prostu stałem jak tuman z rozdziawioną gębą.
Od Luny
By odreagować w szkole wraz z Julie i Kaytlin od dosyć dawna chodzimy na treningi koszykówki. Nasza grupa składa się z samych dziewczyn, które nie zbyt lubię. Większość z nich to baby które nie widzą świata bez kosza, a ja taka oczywiście nie jestem.Dla mnie to jest dla przyjemności.
-Wierzysz w prawdziwą miłość,ideały i w ogóle?-Spytała Julie kiedy stała koło mnie przygotowana, by odebrać piłkę Denny Grover.
Westchnęłam nie odrywając wzroku od piłki.
-Nie wiem. Nie doświadczyłam nigdy czegoś takiego. A ideałów nie ma, tyle mam do powiedzenia.
-Ależ są ideały!
-W filmach czy książkach, owszem. Nie ma ideałów a w prawdziwej miłości zawsze znajdzie się ktoś, kto cię zrani i w ogóle.
-Aleś ty nieczuła!
-Jaka tam nie czuła.-Wzruszyłam ramionami.-Po prostu mówię to co myślę, a taka jest prawda. Są różne prawdy które wciskają w książkach,TV czy w filmach. Ale tam jest jedno wielkie bagno kłamstw, a rzadko się zdarzy ktoś, kto powie prawdziwą prawdę.
-Jesteś niemożliwa!-Zaśmiała się.
-A co z tym Tonym?
-Właśnie stąd moje pytanie! Jest odrobinę dziecinny, ale jest słodki i kochany! Przystojny, no i ma świetny charakter!Co o tym sądzisz?
-Nie wiem, nie znam przecież tego Tony'ego. Poza tym wiesz doskonale, że nie jestem dobra w tych sprawach... No wiesz, miłosnych.-Skrzywiłam się, kiedy doszły mnie krzyki dziewczyn ''0:3! Cholera!''
Trenerka tylko dmuchała w gwizdek od czasu do czasu by uspokoić emocje dziewczyn w ogóle nie zwracając na mnie i Julie uwagi. Kaytlin podbiegła do nas i uśmiechnęła się zmęczona.
-Weźcie się w garść plotkary!
-Jakie tam plotkary!Wypraszam sobie!-Uniosła się Julie.
-Jeśli ktoś tu jest plotkarą,to na pewno wy dwie.Nigdy nie plotkowałam, nie obchodzi mnie cudze życie. Wystarczy, że moje to jedno wielkie gówno.
-A co się stało?-Spytała Julie ciekawa przerywając kłótnię z Kaytlin.
-Nie ważne.-Szepnęła moja NIE siostra.
Mecz miał być już za tydzień, a ja zajmuję się pogaduszkami o czymś, o czym w ogóle nie mam pojęcia. Na korytarzy spotkałam Mich i nie omieszkałam z nią trochę porozmawiać o czymkolwiek by odreagować i zapomnieć na chwilę o swoich kłopotach, lecz to nie pomogło. Nieśmiało podchodziłam do rozmów czy czegokolwiek, ale z Mich nie miałam najmniejszych problemów.
Nagle przybyło mi milion wiadomości na Facebooku, telefon zaczął wibrować, a teraz była lekcja historii. Dobrze, że na każdej lekcji siedziałam w ostatniej ławce bo inaczej nauczyciel przyczepiłby się do mnie zdziwiony, bo przecież zawsze uważałam na lekcjach. Jednak ten przypływ wiadomości mnie zdziwił. To Dave pisał do mnie z dużą ilością wykrzykników, że jutro mam urodziny, czy o nich zapomniałam, no i że wyprawia mi urodziny u siebie.
Dave zawsze był w porządku do wszystkich w okół, jednak poprosiłam go by Harry nie zjawił się na moich urodzinach. Uwielbiałam urodziny, ale nie koniecznie prezenty. Wszyscy w szkole wiedzieli, że ich nie lubię. Kiedy do klasy wszedł jakiś dziwny, nowy chłopak a potem usiadł w wolnej ławce na tyłach sali bez słowa, zdziwiłam się lekko. Zawsze chłopacy wparowali do klasy jak szaleni i rzucali coś w stylu ''Siemaneczko! Jestem Mike!'' no ale tym razem tak nie było. Ten był tajemniczy, skryty no i w ogóle jakiś dziwny. Biła od niego zła aura, czułam to. Wszyscy aż się odsunęli, jednak mi on był obojętny. Nauczyciel Fin Ryder spojrzał się na niego zdziwiony, odłożył okulary i oczywiście wzrok uczniów powędrował na nowego ucznia. Przystojnego bruneta, o brązowych oczach. Dziewczyny w klasie patrzyły na niego ciekawsko wzdychając, jaki to on jest cudowny.
-Dzień dobry.-Zaczął Ryder.- Jak masz na imię?
-Alex.-Odparł niewzruszony.
Przyglądałam mu się ciekawie ze zmrużonymi oczami. On tylko patrzył pusto i przenikliwie na starego Ryder'a. Nauczyciel zrezygnował z jakichkolwiek pytań więc wrócił do prowadzenia lekcji. Chłopak po pięciu minutach spojrzał na Hazel w moim rzędzie, która siedziała o jedną ławkę dalej niż ja, w tej przede mną siedziała Kaytlin. Chłopak spojrzał na mnie. Poczułam ciarki na plecach, naprawdę miał przerażający wzrok, ale nie był wcale taki okropny, jak się wydawało gdy tu wszedł. Ubiera się całkiem normalnie, zwykłe czarne jeansy i luźna bluzka... No i powtórzę to trzeci raz - był naprawdę,ale to naprawdę bardzo przystojny, a to rzadkość, kiedy ktokolwiek mi się spodoba.
Kiedy tak patrzył na mnie myśląc sobie, kiedy odwrócę wzrok, ja przyglądałam mu się jeszcze dokładniej. Włosy były w nieładzie, przy czym wyglądał jeszcze lepiej... Ale to, że przez samo jego spojrzenie czułam ciarki dawało mi wyraźny znak że ten tym nie ma nic wspólnego z dobrem. W jego głosie nawet było słychać tą obojętność, jakby wiedział wszystko,znał wszystkich, był najmądrzejszy na świecie i myślał, że jest panem wszystkiego i wszystkich. Odwróciłam wzrok po dwóch minutach gapienia się na niego. On także odwrócił wzrok i opierając się o oparcie krzesła wpatrywał się w tablicę, ale widać było, że myślał o czymś zupełnie innym, a ja miałam wrażenie, że myśli o czymś złym. Może to było dziwne, ale tak było. Wzbudzał do mnie strach, a jego spojrzenie... Ugh... Znów ciarki.
Przestałam o nim myśleć, kiedy mój telefon ponownie wibrował, dokładnie to trzy razy. Tym razem to Julie z dziwnymi emotikonami, jakby były przerażona, wysłała mi te trzy wiadomości. Szybko je odczytałam, a potem wpatrzyłam się w swoje czarne paznokcie które chyba nigdy nie były umalowane na jakikolwiek inny kolor.
Julie:
Widziałaś go?! Przystojny, ale trochę mnie przeraża...
Westchnęłam. Chcąc znów na niego spojrzeć, z trudem się powstrzymałam. Zamknęłam oczy a dopiero po chwili odpisałam bardzo powoli, jakby moje palce odmawiały mi posłuszeństwa.
Tak, widziałam. Nie chcę na niego patrzeć, jest naprawdę dziwny...
Julie nic nie odpisała, bo nauczyciel przyłapał ją z telefonem, więc zdenerwowany wezwał ją do odpowiedzi na jedno z pytań. Oczywiście Julie odpowiedziała na to pytanie bez zająknięcia, bo uwielbiała historię i była wielką kopalnią wiedzy - podobnie jak ja, nie chwaląc się.
Dziwny chłopak sprawił, że poczułam się nieswojo... Dziwny strach mnie przeleciał, a złą aurę chyba wszyscy poczuli, oprócz chłopaków i koszykarek. Oni ignorowali nowego, ale takie Dal, Tina, Annabeth widziały w nim tylko tajemniczego przystojniaka.
Od Mich
- Dzień dobry - przywitałam się.
- Dzień dobry - odparła, uśmiechając się ciepło, a ja nagle w duszy posmutniałam. Gdyby mama nie odeszła od taty i nie zostawiła mnie z nim...
- Ja przyszłam oddać bluzkę Lunie. Mogłaby pani jej przekazać i już wy...
- Kochanie, wejdź do środka - przerwała mi odsuwając się na bok.
- Ależ...
- No raz dwa - ucięła dyskusję tonem nieznoszącym sprzeciwu. Zrezygnowana weszłam do środka.
Musiałam przyznać, że Luna i jej siostra chatę miały wypasioną. Nie żebym ja była biedna - ale na pewno nie mieszkałam w takich luksusach jak one. Gapiłam się na wystrój przed dłuższą chwilę i nie zauważyłam jak matka Luny przygląda mi się z rozbawieniem.
- Luna, koleżanka przyszła! - zawołała, a do mnie zwróciła się z pytaniem - Chcesz coś do picia yy....
- Mich - powiedziałam szybko.
- Ah to ty jesteś Michaline! Luna mi o tobie opowiadała.
Uśmiechnęłam się słabo.
- To jak? Coś do picia?
- Mamo nie męcz jej - powiedziała Luna wchodząc do kuchni. Była jakaś... blada i przygnębiona - Przecież widzisz, że Mich się peszy.
Z jednej strony byłam jej wdzięczna za to stwierdzenie... z drugiej... nie. A co jeśli pani domu się na mnie obrazi?
Na szczęście pani Lancaster się na mnie nie obraziła. Luna zaprosiła mnie do pokoju. Stanęłam na progu i podałam jej bluzkę.
- Proszę, to twoja bluzka. Już mykam.
- Mich chodź - powiedziała podobnie jak jej matka tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Weszłam z wahaniem i rozglądnęłam się po pokoju. Ładny, skromny i zadbany, choć gdzie nie gdzie było widać bałagan. Uśmiechnęłam się pod nosem. Żadna nowość.
Na laptopie leciała jakaś piosenka. Ed Sheeran'a. Nie wiem jak, ale wkręciłam się tak, że zaczęłyśmy gadać o piosenkach, a potem jakoś poszło.
- Lubisz śpiewać? - spytałam.
- Czasem nucę coś pod nosem - mruknęła, jednak uśmiechnęła się jakby na wspomnienie jakiegoś wydarzenia.
- Ja lubię.
- Zaśpiewaj mi coś - poprosiła.
Na początku się zaparłam, ale potem uległam jej prośbą i zaczęłam coś cicho nucić. Luna poznała kawałek i po zwrotce i refrenie dołączyła do mnie. Potem śpiewałyśmy głośno. Coraz bardziej się rozkręciłyśmy.
Maraton przerwała nam dopiero mama Luny, z pytaniem czy jesteśmy głodne. Zerknęłam na zegar w kuchni i zamurowało mnie. Siedziałam tu parę godzin. Przyszłam oddać bluzkę, a naprawdę się zasiedziałam!
- Ja już pójdę - powiedziałam.
- Nie idź jeszcze - powiedziała Luna, jednak musiałam.
Popołudnie i wieczór spędziłam naprawdę wyjątkowo. No i oddałam tą pamiętną, białą bluzkę.
Od Valentiny
-Val ale ty jesteś niezdarna!-powiedziala Maria.
-Przepraszam przepraszam-mówiłam zbierając kawalki talerza z podłogi.
Nigdy przed tem nie sprzątałam ani nie gotowałam. To wszystko było dla mnie nowe.
-Idź już do pokoju ja dokoncze -powiedziała gosposia
Połusznie poszlam na strych. Troche tu posprzątałam. Przebrałam się w koszulę którą dała mi Maria do spania. Usiadłam przy okienku. Miałam wspaniały widok na stajnię a za nia na rozlegle łąki i lasy. Był tu cudownie. A niebo jeszcze piękniejsze. Nie przywyklam do tego że moge go ogladać kiedy tylko chce. Zawsze tylko w snach. Zaczęłam sobie nucić piosenkę wpatrując się w gwiazdy. Może troche za glośno nuciłam ale miałam nadzieje że mnie nikt nie usłyszy.
Po godzinie wstalam i skierowałam się do łóżka. Podloga strasznie skrzypiała przy każdym moim kroku. Dom był stary ale piękny. Od początku pokochałam to miejsce.
Położyłam się i zgasiłam świeczkę. Nie bylo tu światła na strychu. Ale mi to nie przeszkadzało. Miałam tu dużo lepiej niż w tamtym zamknięciu. Mimo iż tam miałam luksusy to wlasnie tu czułam się na miejscu.
Nucąc sobie powoli zasypiałam aż w końcu zasnęłam.
I poraz pierwszy przyśnił mi się normalny sen a nie ten który ja stworzyłam. Byłam szczęśliwa...
***
Z sanego rana obudzila mnie Maria.
-Wstawaj! Tu się pracuje!!!
Wstalam i przebrałam się. Byłam strasznie rozespana.
-Która godzina?
-Jest 5 rano! Musimy zrobić śniadanie, pranie i posprzátać dom!
Zeszlam z nią do kuchni. Domownicy jeszcze spali. Zrobilyśmy śniadanie poczym poszłyśmy do pralni. Dziś zapowiadał się dlugi i męczący dzień....
Dopiero wieczorem byłam wolna.. i strasznie zmęczona. Wzięłam Królewne na przejażdżkę. Jej i mi to się przyda..
Od Shada
- Shad? - spytała cicho Sophie nagle stając obok mnie, a ja aż zakląłem z przerażenia.
- Sophie! Czy ty musisz się tak skradać!
Zaskoczona moim wybuchem cofnęła się.
- Przepraszam Shadow... Już nie będę.
Odetchnąłem wolno i zacząłem czyścić klaczy kopyta, czując na sobie wzrok przyjaciółki.
- Gdzie Xander? - spytałem wymijająco.
- Gdzieś w lesie - machnęła ręką, a potem powiedziała ciszej nachylając się do mnie - Wiesz, że ta nowa mieszka u kogoś na strychu?
Uderzyłem głową o boks wyłaniając się spod brzucha klaczy i znów zakląłem.
- Co się z tobą dzieje Shad? - Sophie przyjrzała mi się badawczo.
- U kogo na strychu? - dopytywałem się blady.
- A co cię to tak interesuje? - spytała wzruszając ramionami, a potem zmieniła temat.
- Zawody za miesiąc. Powinieneś intensywnie trenować.
Teraz to ja wzruszyłem ramionami.
- Po co?
- Jak to : po co?! Shad co się z tobą dzieję! Od paru dni zachowujesz się... nie mniej dziwnie.
Przygryzłem wargę i odwróciłem wzrok.
- Wiesz co... Już kończę ją oporządzać. Wybiorę się na przejażdżkę z Santiago.
Wzruszyła ramionami, odwróciła się i odeszła. Widziałem w jej postacie, że była zła. Zawsze jak wybierałem się na przejażdżkę, to jej też proponowałem towarzystwo. Ale teraz chciałem pobyć sam... Czułem, że nie powinienem wracać jeszcze do domu.
Jeździłem do wieczora. Bez sensu. Okrążałem jezioro, przemierzałem las wzdłuż i wszerz. Natknąłem się na parę saren. Jednak podświadomie czułem, że powinienem już wrócić...
- No co koniku? Smakuje ci trawka, hmm? - "spytałem" Santiago klepiąc go po ciemnej szyi.
Ogier w odpowiedzi tylko parsknął.
- Ale musimy już wracać wiesz?
Podniósł łeb i poruszył się nerwowo.
- Widzę, że jesteś świetnie wyszkolony.
Gdy nagle puścił się przed siebie jak petarda. Zaskoczony omal nie upadłem. Jedną ręką pochwyciłem spadający kapelusz, drugą złapałem mocno za lejce. Santiago tylko trochę zwolnił, ale i tak pruł przed siebie, jak szalony!
- Ej! Ej! - krzyknąłem zaciskając mocniej - Żebyś ty tak na wyścigach biegał! - zaśmiałem się lekko gdy po paru minutach byliśmy pod stadniną.
Jednak gdy godzinę potem odstawiłem przyjaciela do stajni, żegnając się z nim i stojąc przed drzwiami domu, nie było mi tak wesoło. Maria zmywała naczynia, zapewne po kolacji. Przemknąłem do swojego pokoju. W końcu nie bez powodu miałem na imię Shadow - Cień. Zawsze byłem odwiecznym mistrzem krycia się i zawsze wygrywałem w chowanym, gdy jeszcze się w niego bawiłem.
Szedłem powoli korytarzem. Deski trzeszczały. Deski starego domu, do którego mama od pierwszej chwili, trzy lata temu poczuła sympatię. A teraz co ja poczułem? Poczułem, że coś się zmieniło, tylko nie bardzo wiedziałem co.
Od Valentiny
-Dzień dobry.-powiedział.
-Dzień dobry.
-Co tu robisz? Wiesz że to prywatny teren?
-Przepraszam... ja nie wiedziałam.
-To twoja klacz?
-Em.. tak.
-Gdzie mieszkasz?
-Nigdzie.
-Jak to?
-Odeszłam z domu.
-Ile masz lat?
-Piętnaście.
-Nie jesteś za młoda by żyć sama? Na własną rękę?
-Nie mam gdzie sie zatrzymać.
-Na prawdę?
-Tak.
-Hmmm... mam gospodarstwo obok. To moje ziemie. Możesz sie u mnie zatrzymać.
-A klacz? A poza tym nie mam pieniędzy...
-Pomożesz na gospodarstwie i będziesz mogła opłacić pokój i miejsce na klacz.
-Nie wiem..
-Jedź ze mną
Dosiadłam klacz i ruszyłam z nim.
-Jak nasz na imię?
-Valentina.
-Jestem Jack Cipriano.
-A klacz?
-Księżniczka.
-Gdzie mieszkałaś?
-Daleko.
-Od dawna masz kontakt z końmi?
-Nie... tak na prawdę ta klacz jest dzika.
-Właśnie poznaje ją. Błąkała się tu.
Dojechaliśmy do gospodarstwa.
-Maria zaprowadź ją na strych. Tam zamieszka. Niech sie rozejrzy. A ja klacz odstawie do boksu. Daj jej też coś na przebranie się. Będzie wam pomagała.
Zeszłam z klaczy i poszłam z kobietą. Zaprowadziła mnie do dużego domu. Potem poszłyśmy na strych. Było tu ładnie. Był to taki dodatkowy chyba pokój.
-Jesteś głodna?
-Trochę.
-Przyniosę ci coś do jedzenia a ty przebierz się w to. Może być trochę za duże ale dasz rade.
Wyszła a ja zobaczyłam ubrania. Granatowe spodnie i czerwona koszula w kratę. Ubrałam się w to. Dodatkowo był kowbojski kapelusz. Założyłam go i przejrzałam się w starym zakurzonym lustrze. Wyglądałam ładnie. Pasowały mi te ubrania.
-Panienka ładnie wygląda.-powiedziała nagle ta gosposia.
Postawiła na starym stoliku talerz z omletem.
-O bardzo dziękuje.
-Czym sie zajmujesz?
-Em.. nie mam nic konkretnego.
-Umiesz gotować? Sprzątać?
-Gotować nie ale sprzątać tak.
-Dobrze to cie nauczę. Rozmawiałam z Panem Cipriano. Będzie mi pomagała w domu.
-Dobrze.
-Ile masz lat?
-Piętnaście.
-O jesteś o rok młodsza od Shadow'a. Jest to syn właściciela tego gospodarstwa.
-To fajnie. Może sie z nim zaprzyjaźnię?
-To dobry chłopak.
Zjadłam omlet.
-Dziękuję był naprawdę dobry.
-Dziękuję.
-Mogłabym się rozejrzeć po okolicy?
-Oczywiście że tak tylko wróć szybko bo obiad trzeba zrobić.
-Dobrze.
Podeszłam z Marią do drzwiczek i zeszłyśmy po drabinie na dół. Na tym strychu było na prawdę przyjemnie. Trochę posprzątam i bedzie ładnie.
Wyszłam z domu. Posiadłość Pana Cipriano była ogromna. Postanowiłam zwiedzić ją z Księżniczką. Poszłam więc do stajni.
Od Luny
Od Shada
Gmerałem niechętnie w omlecie. Ojciec wyszedł parę minut temu. Rzucił mi szybkie "Cześć synu", ucałował matkę w policzek i już go nie było... Jak zawsze. Wróci późną nocą. Tak już od roku. Kiedyś przynajmniej wracał wcześniej i wychodził później. Podejrzewałem nawet, że może mieć romans, bo niedawno widziałem go w jego biurze z jakąś kobietą. Jednak nie chciałem dopuszczać do siebie tej myśli....
- Miałem dziś ciężką noc - odparłem wymijająco. Istotnie, była ciężka, ale nie chciałem się dzielić dziwnym snem z matką. Bo to przecież był sen.... Prawda?
- Oo... Rozumiem - poczochrała mi włosy i westchnęła w zadumie - Jesteś już taki... dorosły. Jeszcze nie dawno przewijałam cię z pieluszek.
Przekrzywiłem głowę.
- Mamo...
- Ech... Jak wy dzieci szybko rośniecie - szepnęła, a w jej oczach pojawiły się łzy.
Wstałem i ucałowałem ją w policzek.
- Zawsze będę twoim synem, niezależnie od tego co by się stało.
- Moim synem... - powtórzyła cicho, a potem wzdrygnęła się. Czym prędzej otarła łzy i powiedziała pospiesznie.
- Biegnij już do stadniny, bo spóźnisz się na trening! - powiedziała z naganą w głosie, a potem się roześmiała.. Uniosłem brwi lekko zdziwiony. Moja matka była stateczną osobą. Nigdy nie okazywała uczuć - szczególnie do mnie. Nie wiedziałem za bardzo o co chodzi.
Szybko pochłonąłem omlet, by nie robić jej przykrości, założyłem kapelusz i wyszedłem.
W stadninie czekała na mnie już Sophie. Wszyscy byli dziwnie podnieceni.
- Wiesz, że dziś nowa dołącza? - powiedziała Sophie.
Bez entuzjazmu kiwnąłem głową.
- No i co?
- Nie udawaj, że cię w ogole to nie rusza!
- Bo mnie nie rusza...
- Ech, Shad... Ty i te twoje chumory.
Faktycznie nie byłem dziś w humorze. Dlatego gdy zawołał mnie stary Joe, widziałem już, że będę się musiał
"zaopiekować" klaczą nowej. I nie myliłem się.
- Klacz stoi na padoku. Oporządź ją, nakarm i zaprowadź do boksu.
Bez słowa wyszedłem na zewnątrz i udałem się za budynek. Tam czekała już na mnie... biała klacz.
Zamurowało mnie. Nie, to nie mogła być ona... A jednak.
Jeśli ona tu była to...
Dziewczyna ze snu też powinna.
Od Mich
- Mich, idziesz - powiedziała nieustępliwie Sam stojąc w progu.
Miałam ochotę pokazać jej niecenzuralny gest, ale się powstrzymałam. Miałam dziś naprawdę parszywy humor, a teraz coś we mnie pękło.
Podniosłam głowę znad poduszki i wycedziłam.
- Nie jesteś moją matką.
To ją zabolało. Wzdrygnęła się i zwęziła oczy.
- Co w ciebie Mich wstąpiło?
- Nic! Nie mam ochoty iść do szkoły i nie pójdę! Nic się nie stanie, jak opuszczę jeden dzień!
- Czujesz się dobrze więc nie masz powodu NIE pójść. Zbieraj się.
- Daj mi spokój - wymamrotałam z powrotem z głową w poduszce.
- Mich, zawołam ojca!
Wzruszyłam ramionami.
- Jego też się nie boję.
Sam spełniła groźbę. Po chwili przyszedł tata. Poprosił Sam aby wyszła i usiadł obok mnie na łóżku. Nie odzywałam się. On też. Po parunastu minutach zaskoczona podniosłam głowę.
- Czemu nic nie mówisz?
- Myślę.
- Nad czym? - spytałam zaintrygowana.
- Nad tym, jak cię usprawiedliwić.
Zatkało mnie totalnie.
- Chcesz mnie... usprawiedliwiać?
- Przecież nie chcesz iść do szkoły - odparł spokojnie.
- Ale... Ale... Pozwolisz mi na to?
- Tak. Wierzę, że masz ku temu powody.
Odetchnęłam z ulgą. Kochałam swojego tatę. Zawsze był taki wyrozumiały i czuły. Przytuliłam się do niego z wdzięcznością i szepnęłam.
- Sam była dla mnie niemiła.
- Nie dziwię jej się, po tym co powiedziałaś.
- Ale ona naprawdę nie jest moją matką! - zaperzyłam się.
Tata zamilkł na dłuższą chwilę, a potem odsunął mnie od siebie i przyjrzał mi się badawczo.
- Lily... Sam opiekowała się tobą od niepamiętnych czasów. Gdy mnie nie było, karmiła cię, zabierała na spacer, bawiła się z tobą i wysłuchiwała każdych twoich dziecięcych kłopotów i pomagała ci je rozwiązywać... Choćby te najmniejsze.
Zrobiło mi się głupio. Przygryzłam wargę. To prawda co mówił tato... Najwyraźniej zauważył moją minę, bo dodał już spokojniej.
- Powinnaś ją przeprosić. Oczywiście nie będę cię do tego zmuszał.
- Przeproszę ją - powiedziałam stanowczo i zdecydowanie.
Uśmiechnął się lekko.
- Wierzę, że to co powiedziałaś było spowodowane emocjami?
- Tak.
- Moja dzielna mała córeczka - szepnął i przytulił mnie do siebie - Bardzo cię kocham.
- Ja też - odparłam ze ściśniętym gardłem.
Potem jeszcze chwilę rozmawiałam z tatą i zostałam sama w pokoju. Już zapadałam w smaczny sen, gdy przypomniało mi się o bluzce Luny... Będę musiała zanieść jej ją do domu - pomyślałam i odjechałam.
sobota, 23 sierpnia 2014
Od Valentiny
Nie wiem jakim cudem nagle się obudziłam. Co jest? Nie byłam już w tym pokoju. Byłam... nie wiem gdzie. Leżałam na łące. Co ja tu robie? Spojrzałam w niebo. Było takie piękne... nie to samo co w snach. To było prawdziwe. Byłam ubrana w to samo co wcześniej. Biała sukienka i białe baletki. Gdzie byli Dan i Ben? A ten lekarz? Co się stało? Dlaczego nagle mnie tu przeniosło? Czy ja śnie? Może tak jest.. po śmierci?
Nagle zobaczyłam tą samą białą klacz. Podeszłam do niej nucąc sobie jakąś piosenkę.
-Witaj piękna. -powiedziałam do biej i pogłaskałam ją.
Wyglądała na dziką.
-Też jesteś sama? To jest nas dwie. Razem może damy rade? Co ty na to?
Spojrzala się na mnie i trąciła mnie pyskiem.
-Mam rozumieć że tak?
Klacz stanęła do mnie bokiem. Dala mi do zrozumienia że chce bym ją dosiadła.
-Bez siodła? A zresztą nigdzy nie jeździłam konno...
Klacz mnie ponagliła. Raz kozie śmierć. Dosiadłam jej bokiem. Ona ruszyła.
-Jak się nazywasz? Hmmm.. może Nadzieja? Nie... Bańka.. Blanka.. Bianka.. Najlepiej co ty na Królewna? Będzie mi się kojarzyło ze Śpiącą Królewną a przecież widywalam Cię w snach.
Klacz zaczęła iść szybciej. Bylam ciekawa gdzie mnie zaprowadzi.
Zastanawiałam się czy to się d ieje na prawde czy może ja umarłam i śnie? Za dużo pytań. Postanowiłam się niczym nie przejmować. Mi sny były bliskie. Czasem myliłam je z rzeczywistością. Po prostu były częścią mnie. Zawsze w nich uciekałam od tego wszystkiego co działo się obok mnie. W snach mogłam robić co chciałam. Byłam tam wolna.
Klacz zaprowadziła mnie nad strumyk. Zeszlam z niej i usiadłam pod drzewem. Ona pasła się obok. Było tu na prawde ładnie. Na przeciwko widziałam płotek a za nim droge i mostek. Było tu wręcz bajkowo....
(Takie krótkie na dobranoc <3. )
(An nie za bardzo skumałam końiec teojego opowiadania dlatego w swoim nie pisałam nic takiego by nie namieszać ale twoje opowiadanie bardzo mi sie podoba i nic nie zmieniaj)
Od Shada
Dziś po mszy wracałem z Santiago tą samą polną drogą. W pewnym momencie minęliśmy dom pani Miller, która właśnie wyjeżdżała swoją starą furgonetką z bramy. I nagle, niespodziewanie jakiś gigantyczny cień zaczął robić potworny jazgot. Prześlizgnął się bokiem między słupkiem bramy, a samochodem i pobiegł... prosto na nas. Przy normalnym psie bym się nie obawiał o mojego ogiera - naturalną koleją rzeczy psy bały się koni. Jednak to krwiożercze bydle znane było ze swoich dzikich zachowań. Nie zdążyłem pospieszyć przyjaciela, gdy ogromne psisko ugryzło Santiago w udo. Koń zarżał głośno i w naturalnym odruchu obronnym kopnął psa zrzucając go z siebie i pomknął przed siebie błyskawicznie. Po chwili moje zaskoczenie minęło i pociągnąłem lejce doprowadzając go do porządku. Santiago był posłusznym i inteligentnym koniem, jednak w tej sytuacji nie dziwiłem się, że nie poczekał na mój ruch.
- No już.... spokojnie... - uspokajałem go, choć sam się denerwowałem. Rana krwawiła.
Teraz gdy o tym pomyślałem, trzęsło mną. Niewyszkolona i nieposłuszna bestia! Na szczęścia rana Santiago była powierzchowna i szybko powinna się wygoić.
- Lepiej? - spytała Sophie zaglądając mi w oczy.
Fakt, trochę się uspokoiłem, ale jednak...
Potem jeszcze długo rozmawiałem z Xanderem. Zbulwersowany opowiedziałem matce całe zajście, a ta tylko pokręciła głową.
- Millar'owa powinna posłać tego psa na tresurę. Nie jeden się człowiek już go przestraszył. Jak zaatakował konia, to może i do ludzi zacząć skakać.
Zmęczony dniem i zaganianiem bydła (dziś krowy były wyjątkowo uparte) wziąłem szybki prysznic (na tych terenach wody nigdy nie należało marnować) i położyłem się do łóżka.
Przypomniała mi się dziewczyna. Z jednej strony chciałem ją zobaczyć, bo była prześliczna... z drugiej strony obawiałem się. Żadna dziewczyna nigdy tak na mnie nie działała. No z wyjątkiem Rosaline... Ale to bolesna i przykra historia, do której nie chciałem wracać.
Wreszcie przytłoczony myślami zasnąłem.
Od razu poczułem, że jestem tam gdzie być powinienem. Tym razem ja stałem obok białej klaczy. Księżyc wyraziście świecił.... i pojawiła się ona. Wyłoniła się z lasu. Była naprawdę piękna, a ja pozwalałem sobie na dopuszczanie takich myśli, bo... nie istniała naprawdę.
-To ty - rzuciłem coś banalnego.
-Pomóż mi.-powiedziała, a po twarzy spływały jej łzy.
-Jak? Kim jesteś? - spytałem czując sie podle.
-Nazywam się Valentina Anonimus.
-Jak mam ci pomóc? - dopytywałem się.
-Nie wiem. - odparła bezradnie.
-Co ci dolega? - prawie krzyknąłem
-Chcą mnie zabić. Nie mam dużo czasu.
-Gdzie jesteś? - spytałem jeszcze bardziej przerażony
-Nie wiem. Pomóż mi... nie zostalo mi duzo czasu...
Wszystko nagle zaczęło znikać. Nie!
-Poczekaj!-krzyknąłem.
-Pomóż mi... blagam.. - szepnęła.
Wszystko znikło, a ja nagle się obudziłem. Natychmiast próbowałem z powrotem zasnąć. Stało się coś dziwnego. Nagle to chyba ja wniknąłem w jakąś dziwną rzeczywistość. Obserwowałem jak jacyś faceci wstrzykują coś do ciała dziewczynie... Nie wiem co się ze mną stało. Miałem jeden cel - chorobliwie pragnąłem ją z tego wyciągnąć. Wziąłem jakiś ciężki przedmiot, zamachnąłem się i rzuciłem we wstrzykującego. Upadł do tyłu. Dwóch skoczyło na mnie, jednak ja już widziałem, że coś dziwnego dzieje się z Valentiną.... Jej włosy całkowicie zmieniały kolor. Cała się zmieniała... Jej strój też... Na.... jeździecki. Nagle zaczęła znikać uśmiechając się lekko. W oddali usłyszałem końskie rżenie. Zacząłem krzyczeć jej imię bezradny.
Od Valentiny
Dan i Ben mieli łzy w oczach.
-Niestety musimy to zrobić. Będzie nam ciebie brakowało.
-Obiecuje że już więcej nic takiego nie zrobię! Nie użyje żadnego z moich darów. Będę dawała robić na mnie różne badania. Będę grzeczna
-To nic nie da.
Wyszli z pokoju a ja zostałam. Byłam zrozpaczona. Nie byłam im już potrzebna? Dlaczego!? Ja nie chciałam umierać.
Skuliłam się i skupiłam. Była noc. Może jeszcze spotkam tego chłopaka? Może on mi pomoże?
Weszłam w trans. Spał!
Wyłoniłam się z drzew. Koń mnie zobaczył. On też.
-To ty.-powiedział.
-Pomóż mi.-powiedziałam a po mojej twarzy spływały łzy.
-Jak? Kim jesteś?
-Nazywam się Valentina Anonymus.
-Jak mam ci pomóc?
-Nie wiem.
-Co ci dolega?
-Chcą mnie zabić. Nie mam dużo czasu.
-Gdzie jesteś?
-Nie wiem. Pomóż mi... nie zostało mi dużo czasu...
Wszystko nagle zaczęło znikać. Nie!
-Poczekaj!-krzyknął.
-Pomóż mi... błagam..
Wszystko znikło.
-Valentina połóż się.
Wstałam ale nie ruszyłam się w stronę łóżka.
-Nie utrudniaj nam tego.
-Potrzebuje porozmawiać z księdzem?-zapytał tej lekarz.
-Nie. Ona nie wpojono jej żadnej religii. Jest nie wierząca. -odparł Ben.
-Nie zabijajcie mnie.-powiedziałam a po twarzy popłynęły mi łzy.
-Proszę Valentino połóż się.
-Nie!
Dan i Ben podeszli do mnie. Odpychałam ich i rzucałam się. Walczyłam o życie.
-Val!-krzyknął zrozpaczony Dan.
-Dajcie mi żyć! Chcę zobaczyć choć raz niebo!
-Widziałaś je. Nie raz. W snach. To nie będzie boleć. Zaśniesz i będziesz śniła. Kochasz to. To twój dar.
-Proszę...
Złapali mnie. Nie mogłam się wyrwać. Położyli mnie i przytrzymali a doktor wyjął jakąś strzykawkę i przezroczystym płynem. Umrę? Nie tak szybko. Kiedy chciał mi wbić igle ruszyłam się i ją złamałam. Ten przeklną i musiał ją wymienić.
-Nie utrudniaj nam tego.
-Ja nie chce umierać.
Teraz udało mu się wstrzyknąć zawartość strzykawki do mojego organizmu. Nie! Powoli zaczęłam słabnąć. Z oczu popłynęły mi łzy. Zasnęłam... jednak jeszcze nie umarłam...
Od Mich
Gdy tak prałam nad wanną bluzkę, ktoś zaszedł mnie od tyłu. Krzyknęłam i odwróciłam się chlastając "tego kogoś" po twarzy mokrą bluzką. Tym kimś był jak zwykle Leo, któremu psikus się nie udał, a teraz stał z głupią miną ociekając wodą. Zaczęłam się trząś ze śmiechu.
- Masz za swoje!
- Kto by pomyślał, żeś taka mądra! -burknął i wyszedł z łazienki, zabierając ze sobą ręcznik.
Wróciłam do prania śpiewając cicho pod nosem. Bardzo lubiłam śpiewać, jednak nie miałam odwagi nikomu tego zademonstrować. Pewnego razu przyłapała mnie Carmen i przez parę dni truła mi tyłek, abym zgłosiła się do jakiegoś programu i ostatnio widziała castingi do "X Factora". Wyśmiałam jej pomysł.
- Wiesz, że nawet nie wyjdę na scenę. A jak wyjdę to albo z niej zwieję, albo się zatnę i w ogóle nie zaśpiewam - powiedziałam wtedy.
- To ja będę tam z tobą! - zapewniła mnie gorąco, nie dając mi spokoju.
- Na scenie? Nie pozwolą ci!
- Nauczę się paru linijek. Przecież tragicznie nie śpiewam.
Westchnęłam.
- Zrozum Car. Nie chcę i już. Mnóstwo osób śpiewa lepiej ode mnie i nawet nie mam po co startować!
Prosiła mnie jeszcze długo, ale wreszcie musiała niezadowolona ustąpić. Jasne, że chciałabym śpiewać dla ludzi i grać na gitarze... Na tym ostatnim szło mi słabo, bo nie miałam czasu, a "grałam" dopiero od paru tygodni, ucząc się sama.
- Cześć skarbie - wyrwał mnie z zamyślenia głos ojca - Pierzesz ręcznie bluzkę?
Odwróciłam się i wytarłam ręce w ręcznik.
- No tak, bo... pożyczyła mi ją koleżanka... - dukałam. Nie chciałam, żeby ojciec się dowiedział, że oblał mnie ten walnięty Harry, bo gotów wszcząć jeszcze śledztwo, a potem iść do nauczycielki czy jego rodziców i miałabym niezłą siarę!
- A co się stało z twoją? - spytał podejrzliwie.
- Ehm... Mhm... Kolega mi ją oblał. Przez przypadek.
- Przypadek? - spytał z ironią w głosie tata.
- No tak. Przechodziłam i potrąciłam go.
- A czasem... nie darzy cię jakimś uczuciem? - uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Tato, nie! - zaoponowałam.
Nagle przypomniały mi się słowa Luny o uczuciu Dave'a do mnie. Niespecjalnie mnie to obchodziło. Słabo go znałam. No i był ulepiony z tej samej gliny co Harry... Ale naprawdę zrobiło mi się miło, gdy stoczył bujkę z najlepszym przyjacielem... o mnie.
Z uśmiechem wspominając te chwile, nie zwróciłam uwagę na ojca który jakby wyparował. Wzruszyłam ramionami i wróciłam do prania zastanawiając się nad tym, jak w jednej chwili niektóre rzeczy potrafią się zmienić.
Od Valentiny
-Zobacz to jest słoń.-pokazał na obrazek.
-Piękny... taki duży. A to?
-To jest tak zwany król zwierząt Lew.
-Cudowny. Chciałabym takie zwierzęta kiedyś zobaczyć na żywo.
-Niestety to raczej nie możliwe. Ale.. nie trać nadziei. Kiedyś cię zabiorę do zoo.. a może nawet do Afryki?
-Na prawdę?
-Tak.
-Fajnie by było.
Nagle do pokoju wszedł Dan i Ben.
-Kaj przykro mi ale nie możesz już tu przychodzić.-powiedział Ben.
-Dlaczego?
-Przez kontakt z tobą Valentinie pogarszają się wyniki badań.
-Dajcie spokój! Przecież ona nie jest zwierzęciem! Ma prawo do kontaktu z kimś!
-Przykro nam. Musisz wyjść.
-Nie.
-Narobisz sobie i ojcu problemów.
-Walić to. Lubie Val. Nie zostawię jej w tym więzieniu samej.
Nagle dotarło do mnie wszystko. Chcieli zakończyć moją i Kaja znajomość! Nie!
-Proszę tylko nie to! Nie zabierajcie mi go... proszę..-powiedziałam ze łzami w oczach.
-Przykro nam. Kaj wyjdź.
Nie chciał. Dopiero po interwencji jakiś mężczyzn wyszedł ale nie dobrowolnie. Wyniesiono go a raczej wyprowadzono. Zostałam sama. Dan pobrał mi krew. Ja siedziałam na łóżku i wpatrywałam się w drzwi. Już go nie ma... i nie wróci. Dlaczego? Dlaczego tak musi wyglądać moje życie? Czy ja coś zrobiłam że mnie to spotkało? Za jakie grzechy? Przecież nie mogłam nic zrobić... Byłam tu od urodzenia...
Jednak właśnie tej nocy stało się coś dziwnego. Kiedy spałam... nagle nie wiem jakim cudem przeniosło mnie do czyjegoś snu. Nigdy wcześniej to się nie stało. Chłopak był zaskoczony moją wizytą. Ja tak samo. Przecież ja nawet go nie znałam!
On się wybudzał od czasu do czasu. Wtedy na chwile wracałam do siebie.. jednak kiedy znowu zasypiał automatycznie przenosiło mnie do jego snu. Po paru takich razach postanowiłam zmienić wzór snu. Czułam że bliskie są mu konie. Dlatego przeniosłam do snu białą klacz. On stał obok. Wpatrywał się we mnie. Wyciągnęłam do niego rękę i słabym, zamglonym głosem błagałam go.
-Pomóż mi wydostać się z tej pułapki. Pomóż, bo już nigdy nie zobaczę jak wygląda prawdziwe niebo..
Nagle mnie wybudzono. Co jest?
Nade mną stali Dan, Ben i trzej obcy mężczyźni...
(An jak w swoim opowiadaniu nie chodziło Ci o moją postać to przepraszam i zmienię treść mojego opowiadania bo mogłam źle to zrozumieć..)
Od Shada
Dopiero gdzieś nad rankiem, przed już moim ostatnim wybudzeniem, "sen" się zmienił. Dziewczyna stanęła przy białej klaczy, między wysokimi źdźbłami trawy. Wyciągnęła do mnie rękę i powiedziała dziwnie zamglonym głosem.
- Pomóż mi wydostać się z tej pułapki. Pomóż, bo już nigdy nie zobaczę jak wygląda prawdziwe niebo..
Zlany potem obudziłem się po chwili. Przetarłem twarz dłońmi, nie wiedząc jakie ma znaczenie ten dziwny sen. Zerknąłem na zegarek. Punkt szósta. Kolejne zaskoczenie. Poczułem się jak w jakimś kiepskim thrillerze. Czy za chwilę zjawi się jakaś stara oszustka, nazywająca się "wróżką"? Tego nie wiedziałem. Postanowiłem czym prędzej się ubrać i udać się do kościoła. Tak, wierzyłem w Boga. Byłem wychowywany w takiej wierze i choć z roku na rok miałem do niej coraz więcej wątpliwości, to miałem nadzieję, że nabożeństwa sprawią iż odzyskam pewność w wyznawaną przez siebie wiarę.
Ubrałem się w standardowy, jeździecki strój i założyłem kowbojski kapelusz. Tu w Oklahomie był to strój standardowy, a ja się zresztą już przyzwyczaiłem. Przecież Oklahoma umiejscowiona była obok Teksasu - prawdziwego królestwa kowbojów.
Moje buty z ostrogami znajomo zabrzęczały w zetknięciu z drewnianą podłogą.Włożyłem jeszcze koszulę do spodni i zamknąłem drzwi do swojego pokoju.
Przez okno zobaczyłem jak ludzie ojca zaganiali bydło. Towarzyszyła im oczywiście Sophie, która kulturę tych terenów miała we krwi od urodzenia.
Zszedłem na dół. Matka mu mojemu zdumieniu ubrana była w obszerny fartuch (zazwyczaj chodziła w marynarce i ołówkowej spódnicy) i krzątała się przy kuchni. Stanąłem przy blacie nie wiedząc co powiedzieć. Zazwyczaj nasza gosposia, Maria gotowała i sprzątała.
- No co tak na mnie patrzysz? - oblizała kciuk z jakieś podejrzanej, ciemnej substancji - Shad, chyba mogę gotować we własnym domu.
Wzruszyłem tylko ramionami i zapytałem.
- Gdzie ojciec?
- W pracy, standardowo. Dziś musiał wcześniej wyjść... A ty? Wybierasz się gdzieś.
- Jadę do kościoła - odparłem krótko. Nie lubiłem się rozgadywać. Zawsze drażniło mnie nieustanne paplanie innych. Do Sophie jakoś się przyzwyczaiłem - ona chyba gadała już w brzuchu matki - jednak u innych tego nie tolerowałem. Mój szacunek wzbudzali ludzie, którzy potrafili słuchać - nie memlać bez ustanku.
Pożegnałem się krótko z matką i wszedłem na zewnątrz. Pełną piersią odetchnąłem czystym, wiejskim powietrzem. Oczywiście do zapachu gnojówki byłem już przyzwyczajony i ni czym wielkim nie różnił się on od zapachu rumianku.
Santiago, jakby czekał już na mnie w stajni. Osiodłałem go szybko i wyprowadziłem go z boksu.
- Dzień dobry przyjacielu. Jak tam ci minęła noc? - spytałem czule i ugryzłem jabłko, które wcześniej wyciągnąłem z kosza. Santiago bez żadnych ceregieli wyrwał mi je z ręki i sam schrupał prychając wesoło. Powinienem był go zbesztać, ale tylko się cicho roześmiałem i sprawnie wskoczyłem na siodło.
Pojechałem polna drogą do pobliskiego kościółka. Msza zaczynała się za parę minut. Zdążymy - pomyślałem, jednak lekko przyspieszyłem.
W pewnym momencie mój wzrok padł na stojącą wśród zielonych źdźbeł trawy białą klacz... Przeszedł mnie wstrząs. Otworzyłem szerzej oczy przypominając sobie dziwaczny sen. Czym prędzej przyspieszyłem ogiera. Jeszcze tego by brakowało, żeby obok klaczy pojawiła się ta piękna dziewczyna...
piątek, 22 sierpnia 2014
Od Luny
-Wiesz,wiesz!-Machnęłam ręką.-Weź. Jak mówiłam, jutro mi ją oddasz, albo w jakikolwiek inny dzień.Ach, no i podobasz się mojemu koledze, temu po prawej... nazywa się Dave. Nie kłamie, rzadko jaka dziewczyna mu się podoba.-Mrugnęłam do niej zamykając szafkę.
Od Mich
- Odczep się od moich włosów - burknęłam, smarując kanapkę.
- Mi się podobają - powiedział Alex wkraczając do kuchni. Leo prychnął mierząc go od stóp do głów i powiedział złośliwie.
- Tobie zawsze wszystko się podoba i odpowiada w Lilce tylko dlatego, że jest córką naszego alfy, a ty się go boisz!
- Nie jestem żadna Lilka! - zareagowałam natychmiast na standardowe, złośliwe nazywanie mnie tak przez Leo, w tym samym czasie co Alex który powiedział.
- Nie boję się Cinny, ale go szanuje.
- I to rozumiem - powiedział mój ojciec wchodząc i ucinając wszelkie dyskusje. Zilustrował mnie wzrokiem i powiedział.
- A ty co Lily? Nie w szkole?
Tylko jemu pozwalałam mówić do siebie w pierwszym imieniu. Tak naprawdę, to nienawidziłam go. Źle mi się kojarzyło i brzmiało tak dziwnie pusto - tak jakby ktoś nadał mi na imię Bella, gdy szalała saga "Zmierzch". Dużo bardziej odpowiadało mi drugie - ale Michaline też brzmiało dziwnie, więc je skróciłam i od paru lat dla wszystkich byłam Mich - z wyjątkiem taty.
Rozłożyłam bezradnie ramiona.
- Leo miał mnie podwieźć, ale obraża tylko moje włosy.
- Ma trochę racji - mruknął pod nosem tato - Wolałem cię w wydaniu blond.
Posłałam mu złe spojrzenie. Zmieszał się odrobinę i powiedział do Leo.
- Zawieź ją do szkoły i to już.
Pod budą czekała już na mnie Carmen. Moja kochana przyjaciółka, z którą znałam się od podstawówki. Przebrałyśmy się w szatni i poszłyśmy na lekcje.
Meryl jak zwykle przynudzała. Cały czas nawijała tylko o tym równouprawnieniu i rządach w Nowej Zelandii. Car świetnie się bawiła, korespondując ze swoim "tajemniczym wielbicielem". Myślał, że ma u niej szanse, a tak naprawdę się błaźnił, bo Carmen nim gardziła.
Na stołówce przeszłyśmy obojętnie obok stada rozryczanych bawołów, którzy nabijali się z każdego. Zmierzyłam wzrokiem ich (chyba) ulubienicę. Luna - Pomyluna jak liczna część szkoły ją nazywała - świetnie się bawiła, chociaż najwyraźniej nie podobało jej się zachowanie chłopaków. Jednak byłam pewna, że to tylko pozory. Jej przesłodzone przyjaciółeczki siedziały po obu stronach swojej mentorki.
Westchnęłam i zagłębiłam się w rozmowę z Carmen. Nie miałam ochoty myśleć o rzeczach nieprzyjemnych.