sobota, 23 sierpnia 2014

Od Shada

 Dziś miałem niespokojny sen. Przewracałem się z boku na boku śniąc o jakieś złotowłosej dziewczynie. Była... naprawdę piękna, choć jej nie znałem. Cały sen był dziwaczny i snu nie przypominał. O ilekroć się wybudziłem, a potem znów zasypiałem on trwał dalej. W zasadzie nic konkretnego. Dziewczyna szła łąką wpatrując się z ogromną radością w wyjątkowo dziś błękitne niebo. Wołałem ją,, jednak nic to nie dało. Więc cały czas szedłem.
 Dopiero gdzieś nad rankiem, przed już moim ostatnim wybudzeniem, "sen" się zmienił. Dziewczyna stanęła przy białej klaczy, między wysokimi źdźbłami trawy. Wyciągnęła do mnie rękę i powiedziała dziwnie zamglonym głosem.
- Pomóż mi wydostać się z tej pułapki. Pomóż, bo już nigdy nie zobaczę jak wygląda prawdziwe niebo..
Zlany potem obudziłem się po chwili. Przetarłem twarz dłońmi, nie wiedząc jakie ma znaczenie ten dziwny sen. Zerknąłem na zegarek. Punkt szósta. Kolejne zaskoczenie. Poczułem się jak w jakimś kiepskim thrillerze. Czy za chwilę zjawi się jakaś stara oszustka, nazywająca się "wróżką"? Tego nie wiedziałem. Postanowiłem czym prędzej się ubrać i udać się do kościoła. Tak, wierzyłem w Boga. Byłem wychowywany w takiej wierze i choć z roku na rok miałem do niej coraz więcej wątpliwości, to miałem nadzieję, że nabożeństwa sprawią iż odzyskam pewność w wyznawaną przez siebie wiarę.
  Ubrałem się w standardowy, jeździecki strój i założyłem kowbojski kapelusz. Tu w Oklahomie był to strój standardowy, a ja się zresztą już przyzwyczaiłem. Przecież Oklahoma umiejscowiona była obok Teksasu - prawdziwego królestwa kowbojów.
Moje buty z ostrogami znajomo zabrzęczały w zetknięciu z drewnianą podłogą.Włożyłem jeszcze koszulę do spodni i zamknąłem drzwi do swojego pokoju.
 Przez okno zobaczyłem jak ludzie ojca zaganiali bydło. Towarzyszyła im oczywiście Sophie, która kulturę tych terenów miała we krwi od urodzenia.
  Zszedłem na dół. Matka mu mojemu zdumieniu ubrana była w obszerny fartuch (zazwyczaj chodziła w marynarce i ołówkowej spódnicy) i krzątała się przy kuchni. Stanąłem przy blacie nie wiedząc co powiedzieć. Zazwyczaj nasza gosposia, Maria gotowała i sprzątała.
- No co tak na mnie patrzysz? - oblizała kciuk z jakieś podejrzanej, ciemnej substancji - Shad, chyba mogę gotować we własnym domu.
Wzruszyłem tylko ramionami i zapytałem.
- Gdzie ojciec?
- W pracy, standardowo. Dziś musiał wcześniej wyjść... A ty? Wybierasz się gdzieś.
- Jadę do kościoła - odparłem krótko. Nie lubiłem się rozgadywać. Zawsze drażniło mnie nieustanne paplanie innych. Do Sophie jakoś się przyzwyczaiłem - ona chyba gadała już w brzuchu matki - jednak u innych tego nie tolerowałem. Mój szacunek wzbudzali ludzie, którzy potrafili słuchać - nie memlać bez ustanku.
 Pożegnałem się krótko z matką i wszedłem na zewnątrz. Pełną piersią odetchnąłem czystym, wiejskim powietrzem. Oczywiście do zapachu gnojówki byłem już przyzwyczajony i ni czym wielkim nie różnił  się on od zapachu rumianku.
  Santiago, jakby czekał już na mnie w stajni. Osiodłałem go szybko i wyprowadziłem go z boksu.
- Dzień dobry przyjacielu. Jak tam ci minęła noc? - spytałem czule i ugryzłem jabłko, które wcześniej wyciągnąłem z kosza. Santiago bez żadnych ceregieli wyrwał mi je z ręki i sam schrupał prychając wesoło. Powinienem był go zbesztać, ale tylko się cicho roześmiałem i sprawnie wskoczyłem na siodło.
  Pojechałem polna drogą do pobliskiego kościółka. Msza zaczynała się za parę minut. Zdążymy - pomyślałem, jednak lekko przyspieszyłem.
  W pewnym momencie mój wzrok padł na stojącą wśród zielonych źdźbeł trawy białą klacz... Przeszedł mnie wstrząs. Otworzyłem szerzej oczy przypominając sobie dziwaczny sen. Czym prędzej przyspieszyłem ogiera. Jeszcze tego by brakowało, żeby obok klaczy pojawiła się ta piękna dziewczyna...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz