sobota, 28 czerwca 2014

Od Christiana

  Stałem nieruchomo patrząc z otwartymi oczami na Willa. Mały stanął nade mną i wskazał kciukiem.
Tato, twój czas nabiegł końca... tu na Ziemi.
Nic nie rozumiałem, a ból w piersi się nasilał.
- Co ty mówisz mały? - wyszeptałem, jednak moje słowa zagłuszył mój własny jęk. Cholernie bolało.
Will patrzył na mnie ze smutkiem. Złapał mnie za dłoń.
Bądź dzielny tatusiu. Nie umrzesz. Tylko pójdziesz do nieba!
Przerażony nie dowierzałem jego słowom... Jednak ból osiągnął już zenit. Tak bardzo piekło, że zacząłem krzyczeć. Usłyszałem nagle wszystkie przerażone głosy wokół mnie.
- Lacey!
- Jeremy!
- Kate!
- Johanna!
- Dziecko!
- Olivia!
- Will....

I wszystko się przerwało. Poczułem jak naprawdę ktoś mnie szarpie i krzyczy "Christian, Chris!",  jednak ja już odpływałem...


Nie wiem gdzie byłem, po prostu nie ogarniałem tego miejsca. Wszędzie były drzewa, krzewy i kwiaty. Niebo było przeraźliwie niebieskie. Zamiast zwykłej ziemi i trawy, była wyłożona idealnie równa kostka, która gdzieś prowadziła. Wszyscy gdzieś zmierzali, w różnych kierunkach. Najwięcej było tych przeźroczystych, zachowujących się jak normalni ludzie... - jednak dusz. Potem jakieś zamaskowane na biało i czarno postacie, z wielkimi krzyżami na plecach. I aniołowie... Mojego pokroju.
  Jakiś mężczyzna nagle podszedł bardzo podobny do kogoś znanego mi z dołu... Złapał mnie za ręke, a ona o dziwo nie przeszła mi przez nią.
- Christianie Jonessie czekają na ciebie! - powiedział spokojnie i puścił mnie ruszając.
Podążyłem za nim, lekko zaskoczony. Poczułem jakąś dziwną lekkość i swobodę na sercu. Z ciekawością obserwowałem różne, dziwne owoce i kwiaty... Gdy sięgnąłem zaintrygowany po rozłożystego, jednak drobnego czarnego jak węgiel kwiatka mężczyzna mnie cicho ostrzegł.
- Lepiej nie...
Posłusznie więc wypuściłem go, jednak on zamiast spaść na ziemię wrócił na swoje miejsce z cichym psyknięciem. Coraz bardziej zdziwiony przyspieszyłem kroku.
  Nie wiem ile szliśmy, ale postacie robiły się coraz ciekawsze. Trafiliśmy na kobietę, która była pół duchem - pół aniołem. Jakiś mężczyzna unosił się nad dziurą w magicznym chodniku i obserwował karetkę pogotowia.
Ja niczym bym się nie martwił - gdybym nie miał syna. Will był dla mnie najważniejszy... A teraz gdzie on jest? Co robi? Ma opiekę? Czy Lacey sama sobie poradzi...?
 Jednak nikt nie odpowiedział mi na te pytania, a my właśnie stanęliśmy przed ogromnym budynkiem. Nad okrągłymi, wielkimi drzwiami widniał złoty napis:
Ministerstwo Spraw Niebiańskich
Byłem szczerze zdumiony, ale mojego towarzysza w ogóle to nie zdziwiło. Ruszyłem za nim. Przy wejściu podbiegł do nas jakiś dziwny pies. Cały biały - łącznie z pazurami i oczami (tęczówkami). Jedynie źrenice były złote, jak lejący się miód... Unosiła się za nim dziwna mgiełka. I gdy zaczął mnie wąchać poczułem dziwny skurcz w żołądku.
- W porządku Rex - powiedział mój towarzysz - On jest jednym z nas.
"Rex" posłusznie odsunął się i wrócił do swojej dziwacznej budy obserwując każdego, kto wchodził do tego miejsca. Mężczyzna skręcił w jakiś róg.
- Dzień dobry Amelio - pozdrowił jakąś anielitkę - Ben witaj... Jak mija ci dzień Owenie...? Och Nicky cudownie dziś wyglądasz moja droga!
Ostatnia kobieta lekko się zarumieniła, jednak przyspieszyła kroku. Doszliśmy do jakiś drzwi z podpisem
Oddział Aniołów Ziemskich
My szliśmy dalej, ale ja zdążyłem pochwycić spośród ogromnej, złotej tablicy na której nazwiska wciąż się zmieniały nazwisko - Jeremy Evest - napisane tłustym drukiem spośród kilku górujących... A więc widać Jer był wyjątkowo ważnym i silnym aniołem... Uniosłem brwi, jednak nie było czasu, bo nieznajomy pociągnął mnie dalej.
Po 5 minutach stanęliśmy pod drzwiami oznajmującymi, że jesteśmy w Oddziale Nieprzypisanych.
Uniosłem brwi, a mężczyzna który mi towarzyszył zaczął mówić.
- Nazywam się Lockwood, ale pracuje w zupełnie innym oddziale. Moim zadaniem było cię tutaj przyprowadzić, ponieważ ty też zaczniesz tu pracować. A więc powodzenia, możesz wchodzić, już jesteśmy.
Ale gdzie jesteśmy? Nic nie rozumiałem i miałem tego powoli dość. Westchnąłem i pchnąłem drzwi, czekając na nieznane. Przynajmniej wreszcie dowiedziałem się, dlaczego ten gość wydawał się tak znajomy... On był po prostu ojcem Johny!
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz