piątek, 6 czerwca 2014

Od Jeremiego

 Z wilkołakami radziliśmy sobie... kiepsko. Teraz dawały z siebie wszystko, a tak się złożyło, że dziś była pełnia. Ja umysł miałem cały czas zaprzątnięty Johną i dzieckiem, więc oberwałem parę razy. Nie chciałem zejść i pozwolić Theresie żeby mnie opatrywała, ponieważ ona była za młoda na walkę i pełniła rolę pielęgniarki. Mimo iż przemokła mi cała koszula, a na udzie miałem poważne rozcięcie walczyłem nadal zacięcie. Wreszcie górę wzięło wyczerpanie. Przez ostatnie dni rzadko spałem, prawie w ogóle. W nocy musiałem robić za stróża Olivii, ponieważ istotnie wilkołaki chciały ją zaatakować i przemienić w jedną z nich ze względu na jej wyjątkowy dar. Otóż Olivia potrafiła "kopać prądem" - dosłownie jak ta Kate ze "Zmierzchu". Na razie jej moc była słaba - sama właścicielka nie do końca zdawała sobie z tego sprawę - ale oprócz tego, że Olivia była dziwką i przez różne życiowe komplikacje dawała dupy za kasę - tkwił w niej życiowy intelekt (oprócz częstych momentów gdy jej mózg był zamglony używkami). Gdyby trochę poćwiczyła tworzyła by realne zagrożenie dla wroga... A ja się dowiedziałem, że nie tylko mam jej stróżować, ale wkrótce zacząć trenować. Miałem nadzieję, że jak jej podpadnę to nie porazi mnie prądem.
  Wracając do tematu, gdy noce były pozajmowane nią głównie, całe dnie i resztę z drugiej części doby spędzałem z Johną. Zależało mi, żeby powróciła do pełnej sprawności psychicznej i fizycznej. Serce mnie pękało gdy widziałem ją zaniedbaną, skuloną i drżącą siedzącą nieruchomo przy oknie i wpatrującą się nieruchomo w noc,  a czasem wręcz przeciwnie łkającą do poduszki. Lecz dochodziła do siebie powoli... To nie była jej wina, że przez to pieprzone gówno - nie samochód - straciła nasze dziecko. Szczerze powiedziawszy, nie planowałem go jeszcze teraz, chciałem się jeszcze wyszaleć, jednak coraz częściej o tym myślałem. Zostało mi ok. 15 - 20 lat życia. Jeśli kiedyś poczęlibyśmy potomka, nie chciałem go osieracać w wieku nastoletnim jak mnie rodzice - dobrze znałem tą traumę. Niestety to był przykry minus bycia przedstawicielem anielskiej rasy.
   Wymordowany osunąłem się na zimną ścianę i przymknąłem oczy. Marzyłem o chwili snu, a na nogach byłem jakieś... dwa - trzy... cztery dni? Machinalnie wbiłem nóż, rozpruwając skórę wilkołaka, gdy ten rzucił się na mnie i westchnąłem cicho.
- Jerry... Może idź... odpocząć... - usłyszałem cichy szept i podniosłem głowę.
Zakrwawiona i brudna Lacey ledwo stała na nogach. Patrzyła na mnie z niepokojem. Rozglądnąłem się na polu bitwy. Nas było coraz mniej. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że to wilkołaki mogą wygrać. Niestety większość naszych wczoraj pojechało w pościg - mylny pościg za wilkołakami. Tylko, że oni teraz byli gdzieś w Europie, a godzinę wcześniej udało nam się ich zawiadomić. Tylko, że oni nie mogli tak szybko dotrzeć na miejsce...
  Dźwignąłem się szybko i powiedziałem.
- Nie ma takiej potrzeby - mruknąłem - To raczej ty idź - obrzuciłem ją niedbale wzrokiem, lecz naprawdę się o nią martwiłem, jak o każdego z naszych.
Ona też potrząsnęła głową, wobec tego oboje rzuciliśmy się w wir walki. Zobaczyłem jak dwóch wielkich basiorów rozszarpuje jednego z bliźniaków - Marca - a moje serce przeszedł dreszcz okropnego smutku.  Wielki, szary wilk - Christian - rzucił się na nich i po chwili skończył z dwoma ponieważ jako anioł i wilkołak był dwa razy silniejszy od zwykłego likatropa. Niestety Marc już nie żył, a drugi z bliźniaków zaczął go opłakiwać. Robiło się nieprzyjemnie... i to lekko powiedziane. Nie miałem wyjścia i wysunąłem skrzydła, dodając sobie siły, jednak niestety jednocześnie wystawiając się na większe ryzyko, ponieważ gdy wilkołaki rozszarpią mi skrzydła zginę. Jednak musiałem to zrobić dla swoich pobratymców.
   Zacząłem walczyć z potężnym wilkiem. Powalił mnie i zaczął kłapać cuchnącymi zębiskami centymetry od mojej twarzy. Wtedy wbiłem mu nóż w brzuch i odrzuciłem go z wielką siłą na ścianę. Instynkt mi podpowiedział, że za mną jest drugi, więc nawet nie patrząc wyciągnąłem pistolet i strzeliłem mu prosto w łeb. Chris stanął koło mnie i potrząsnął mnie delikatnie włochatym pyskiem. Zaśmiałem się cicho i wskazałem mu dwóch wilkołaków rzucających się na jedną z naszych. Ja zaś odwróciłem się i pobiegłem w drugą stronę, do likatropa który właśnie zaczął dusić Zacka.
 
  I tak minęły dwie godziny. Dwie godziny morderczej walki, którą uznawałem - tak jak inni - za bezsensowną. Zginęło wielu naszych - i wielu z tamtej watahy. Ponieważ w dalszym ciągu tu stacjonowały dwa stada. Woosley'a Scotta - do której należał Chris - i drugiego Scotta który "chował", "sławnego" Sama.
Niestety nie było nam dane dokończyć walki, bo jakiś człowiek nas zauważył i wybuchło ogólne zamieszanie. Trzeba było biednej dziewczynie usuwać pamięć, a potem otumanioną wypuścić na przedmieścia Nowego Jorku. Nigdy nie lubiłem robić takich zabiegów, czułem się jak jakiś zbrodniarz... Ale w tej chwili nie miałem wyjścia, naprawdę...
   Jednak nie było na dziś koniec niespodzianek, ponieważ Sebastian poprosił mnie gdzieś tak o pierwszej w nocy do siebie, gdy wrócili ekspresowo z pościgu.
- O co chodzi? - zapytałem siadając na krześle. Oczy same mi się kleiły i byłem wymordowany jednak musiałem pozostać "trzeźwy" co najmniej jeszcze przez paręnaście minut. Zmęczony szef zaczął mówić.
- Daliśmy ci do stróżowania ciężką partię, a oprócz tego, jesteś jeszcze stróżem własnej narzeczonej. Szanowałem twojego ojca i wiem jak kochał twoją matkę. Ty zaś tak samo musisz pragnąć tej Johanny. Ja i moja dobra przyjaciółka obmyśliliśmy plan, żeby sprawdzić cię do końca - tu urwał patrząc na mnie.
Zaskoczony uniosłem brwi. Jaki plan? O co chodzi?
- Rozmawiałem już z ważniejszymi dowódcami... Załatwiłem formalności - kontynuował - Mi został jakiś rok życia... Bardzo chciałbym, żebyś to ty przejął po mnie dowództwo - dokończył poważnie - Zgadzasz się?
 Omal nie zakrztusiłem się wtedy powietrzem. Byłem zaszokowany na maksa. Że ja...? Szefem wszystkich? Wiedziałem jaka to okropnie trudna i męcząca robota, jednak nie przeszkadzało mi to.  Nadal nie mogłem w to uwierzyć. Po prostu machinalnie odpowiedziałem "tak", jednak zaznaczyłem, że tą sprawę przedyskutuję jeszcze z narzeczoną.
 

 Gdzieś o trzeciej nad ranem ledwo żywy dotarłem do łóżka. Opadłem na nie, nie umyty i nie przebrany. Wtuliłem twarz w poduszkę i po chwili zacząłem zasypiać. Nawet nie miałem siły przyciągnąć do siebie Johny. Jak dobrze zrobiło mi się na sercu gdy bezszelestnie przysunęła się do mnie i wsunęła mi dłonie pod poszarpaną i przemokłą od krwi bluzę. Poczułem nagle pieczenie i zakląłem cicho w myślach. Zapomniałem opatrzyć tą ranę, a teraz Johna będzie wściekła. I otóż to po chwili poczułem przenikliwy szept nad uchem.
- Jer, wstawaj ale to już i rozbieraj się.
Jęknąłem głucho na znak dezaprobaty, jednak po trzeciej prośbie wreszcie ustąpiłem. Niczym chodzący trup dotarłem do łazienki. Jak w transie prawie zasypiając na ścianie prysznicu umyłem się. Siedząc na krawędzi łóżka pozwoliłem Johannie opatrzyć mi ranę. Dostałem małego kopa energetycznego gdy wsunęła mi dłonie w mokre włosy i pocałowała mnie słodko.
- Chyba będę musiała załatwić u twojego szefa mały urlop, jeśli sam nie potrafisz tego zrobić - szepnęła, a ja już zasypiając wymamrotałem.
- Ja już nie mam szefa.
Nie musiałem patrzyć, aby poczuć zdziwienie Johny.
- Jak... Jak to nie masz? Wylali... cię?
- Sam jestem szefem wszystkich szefów - mruknąłem rozbawiony, a Johna wciągnęła powietrze. Jednak ku memu zdziwieniu nie gratulowała mi, tylko jęknęła z rozpaczy.
- Chyba naprawdę chcą ci mnie już całego zabrać.
- Daj spokój - wymruczałem - Ja zawsze przy tobie jestem... - szepnąłem jeszcze. Sen mnie tak zmorzył, że niestety po chwili zasnąłem.











































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz