wtorek, 17 czerwca 2014

Od Kai

  Każdy dzień, był tak sam. Istna monotonia.  Nie potrafiłam się śmiać... nawet uśmiechnąć. Przez to szybko inni strącili mnie na pozycje "miejscowej dziwaczki". Co gorsza, zaczęłam nosić staroświeckie, okrągłe okulary, przez to iż czytałam po nocach książki, a nie mogąc świecić światła uszkodziłam sobie wzrok. W dodatku cały czas przeżywałam żałobę po mamie i po bracie... Nie mogłam się pogodzić z tym, że zostałam sama na świecie. Jutro miał być pogrzeb - nie wiedziałam czy będę w stanie na niego iść... albo czy w ogóle będę mogła. Ten ośrodek był otoczony czarną chmurą gradową. Działy się tu rzeczy, o których wolałam nie wiedzieć. Jedna z moich współlokatorek - Narcisa - co wieczór była zabierana na "rozmowę" do szefa ośrodka. Gdy wracała najczęściej płakała, a potem przez pół nocy łkała do poduszki. Była bardzo ładna... - dlatego nie musiałam długo dumać nad przyczyną jej rozpaczy. Sama zaczęłam się niechluje ubierać - nawet spośród tych okropnych ubrań, które dostawało każde dziecko - włosom pozwalać rozsypywać mi się na twarz i zasłaniać ją. Zawsze chowałam się w cieniu, ze swoim zeszytem i długopisem. Może dlatego ten stary zboczeniec jeszcze mnie nie dorwał...
  Teraz siedziałam pod drzewem z zeszytem i pisałam kolejny wiersz o moim niewyobrażalnym cierpieniu, gdy coś zaszczekało mi koło ucha. Zdziwiona podniosłam wzrok i zobaczyłam psa. Psina zamerdała wesoło ogonem, a w jej oczach było coś takiego, że przypominało mi o bracie... Potrząsnęłam głową i zagryzłam wargę wstrzymując łzy. Nic mi nie da rozmyślanie o nim... Przynajmniej na razie.
- Co piesku... Szukasz kogoś? - zapytałam czule i pogłaskałam go po głowie.
Wpatrzył się we mnie. Widziałam go już wcześniej, ale myślałam, że wystawał za ogrodzeniem, bo młodsze dzieciaki rzucały mu przemycone resztki obiadu. Jednak teraz zobaczyłam, że był bardzo wychudzony. Skóra okropnie opinała wystające kości na żebrach. Pies był wychudzony... A ponadto niezbyt urodziwie pachniał. Po chwili za zlepionym błotem dostrzegłam też rany. Sceptycznie pokręciłam głowę i podźwignęłam się.
- Choć... - szepnęłam.
Wsadziłam mój mały zeszyt do kieszeni i poszłam dyskretnie na tyły kuchni, gdzie wyrzucali różne odpady. Jednak gdy tylko rzuciłam okiem na zgniłe owoce, pokręciłam głową.
- Zabiję psa przecież - wymruczałam i zerknęłam na kundelka. Stał dalej patrząc na mnie z dziwną miłością i szczęściem w oczach. Wzruszyłam ramionami i pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnęłam się lekko.
Parę minut potem przekradłam się do kuchni. Zwędziłam z lodówki laskę kiełbasy i do pustego pudełka na łupiny nalałam wody. Miałam szczęście, że nikogo tu nie było, bo przecież za godzinę miała być podawana kolacja.
  Piesek jadł i pił łapczywie. Gdy skończył popatrzył na mnie z wdzięcznością.
- Nie wiem jak ci dalej pomóc - mruknęłam przygnębiona, a potem wpadłam na genialny plan - Czekaj tu na mnie, o tej samej porze, dobrze? Jak pójdę na pogrzeb mamy, to z powrotem wstąpimy do weterynarza... Jeśli mi pozwolą.
Pies spuścił łeb i zaskowyczał lekko. Zaskoczona uniosłam się, jednak ktoś mnie w tej chwili właśnie wołał. Poklepałam go po głowie.
- Widzimy się jutro - rzuciłam na pożegnanie i pobiegłam do ośrodka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz