niedziela, 16 lutego 2014

Od Joela

- Czego chcesz? - Burknąłem patrząc się w jego czarne oczy. Był Upadłym Aniołem. Złym i mrocznym.
- Twojej żony. - Błysły mu zęby w ciemności, a ja znieruchomiałem i zwęziłem oczy.
- Nie dostaniesz jej.
- Nie? Przekonamy się? Ona należy do mnie.
- Nie należy do ciebie. Jest moja - wysyczałem wściekły.
- O co ci chodzi? To moje zadanie. Mam jej zrobić dziecko.
Wybuchłem mu śmiechem w twarz.
- Jesteś żałosny. Ona ma już dzieci. Ze mną. Spóźniłeś się... trochę. A teraz zjeżdżaj zanim obije ci mordę. - Podwinąłem rękawy i przykucnąłem.
 Facet zmrużył oczy.
- Myślisz, że ktokolwiek z nas by ją chciał, gdyby była zwykła?
- Wiem, że jest niezwykła. I nie obchodzi mnie to czy ją chcecie czy nie. I tak jej nie dostaniecie. - Syknąłem i napiąłem mięśnie. 
- Jeszcze się przekonamy. Nie jej rolą jest siedzenie w domu.
- Nie siedzi w domu. - Przerwałem mu coraz bardziej wściekły.
Spojrzał na mnie z politowaniem.
- Jesteś tylko dimidusem. 
I wtedy w głowie odezwała mi się niespodziewana myśl. 
Nie wiedziałem co się stało. Otworzyłem usta i podniosłem się.
- Nie jestem dimidusem. Jestem tripale. Moja matka, Claudia Evest była dimidusem. Michael Evest był intrage, ale zszedł na złą drogę. Ty jesteś zwykłym quartariusem, sługusem tego idioty, który myśli, że jest wszystkim. Odejdź stąd i nie waż mi się nigdy zbliżać do mojej żony. Jeśli się dowiem, że ona choćby cię widziała, odkręcę ci łeb  strącę cię tam gdzie dawno powinieneś być.
  Nic nie powiedział. Cofnął się, starając ukryć strach. Rozłożył czarne skrzydła i odleciał.
Sam dotknąłem swoich.
Również były czarne...
  Wzbiłem się w powietrze i wróciłem do domu. Wszedłem do środka.
- Gdzieś ty był?
Spytała Tea trzymając na biodrze małego, jasnowłosego chłopczyka.

Cmoknąłem ją w policzek i poczochrałem z uczuciem jego włosy. Wykręcił się i sięgnął małymi łapkami w moją stronę. Przejąłem go i podrzuciłem.
  Tea przyglądała się mi sceptycznym wzrokiem z rękami na bokach, i z ścierką w jednej dłoni.
- Mała śpi? - zapytałem.
- Dopiero co zasnęła. - Powiedziała Teaurine.
 Podeszła do mnie i przytuliła się do mojego boku. Uśmiechnęła się zmęczona i pogłaskała małego po głowie. Byliśmy na razie szczęśliwi i to się liczyło...
 Na razie...

 Tea wtulała się w mój bok i przekręciła się lekko. Popatrzyłem przez okienko samolotu, na ciemne chmury.
Z punktu widzenia, nie mogliśmy mieć nocy poślubnej dziś, ponieważ mieliśmy dotrzeć do "tego miejsca" o ósmej rano. Postanowiłem poczekać do następnej nocy.
  Pocałowałem ją w czoło, a ona wymamrotała coś niewyraźnie. Miałem naprawdę piękny sen... Niepokoiła mnie tylko pierwsza połowa, ten facet i... tripale??? Co to miało być? 3/4 anioła?
  Jednak główkowanie nad tym postanowiłem odłożyć na potem. Teraz postanowiłem się odprężyć i odpocząć.


                                                                        ***
    O czwartej rano wyciągnąłem śpiącą Teaurine z kabiny samolotu i wyszedłem z nią na rękach. Poszedłem do terminalu odebrać nasze pakunki.
  Gdy wychodziłem  podbiegł do mnie łyski, niski facet.
- Pan Evest?
- Ta. A pan...? - popatrzyłem na niego czujnie.
- Jestem Artur Jaspan... Pański samochód już jest.
- To dobrze. - Odparłem i popatrzyłem na człowieka. Czekał.
Westchnąłem. A taki się życzliwy wydawał...
 Wcisnąłem mu w ręke banknot i odebrałem kluczyki.
  Otworzyłem nimi czarne bugatti. Otwarłem tylne drzwi i położyłem na na siedzeniu Teę, którą z trudem udało mi się od siebie oderwać.
  Wrzuciłem pakunki do bagażnika. Przejechałem ręką po karoserii.
 Niezły start jak na "Własny portfel", odejmij sobie już trochę kasy stary. Jak tak dalej pójdzie to zupełnie zbankrutujesz, jak nie znajdziesz roboty - pomyślałem.
 Wsiadłem za kierownicę, a moje głodne oczy przejrzały idealną kierownicę i wspaniałe wnętrze.
To, że wychowałem się w dziczy, to nie znaczy, że byłem taki odcięty od świata.
   Pojechałem prosto przed siebie. Pędziłem autostradą 112, aż w końcu dotarłem do San Francisco.
Z uśmiechem patrzyłem na to piękne miasto, a mój zupełny podziw wzbudził "dość spory" most Golden Gate.
   Usłyszałem cichy szelest. Przekręciłem lusterko tak, że zobaczyłem Teę, która właśnie się przeciągała.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała rozespanym głosem patrząc przez szybę.
Uśmiechnąłem się lekko.
- W San Francisco.
  Pierwsze promyki słońca przebijały się przez chmury.
  - Czyli tutaj...
- Nie to tylko przystanek. - Przerwałem jej z uśmiechem.
- Aha... - Zagubiona popatrzyła na most niewidzącym wzrokiem, a potem przeciągła się i przeskoczyła na miejsce koło mnie.
- Wow... Piękny samochód. Bank okradłeś? Myślałam, że nas nie stać. - roześmiała się.
- Bo nas nie stać. Tylko go wypożyczyłem. - puściłem do niej oko.
- Ach... Piękny ten most. I taki wielki...
- Uhm.. Racja. W schowku masz małe co nieco. Kupiłem jeszcze na lotnisku.
Uśmiechnęła się i po chwili z apetytem wgryzła się w drożdżówkę.
   Jechaliśmy jeszcze tak parędziesiąt minut, aż trafiłem na mniejszą drogę. Nią zaś zjechałem w jeszcze mniejszą. Po godzinie stanęliśmy pod lasem.
- To tu?
- Uhm. To niedaleko. Parę kilometrów marszu.
- Oj na pewno niedaleko... Przecież ja nie dam rady tyle przejść.
- Będziemy robić przerwy. - Uśmiechnąłem się do niech figlarnie, a ona przewróciła oczami. - Po za tym mogę cię nieść.
- Już to widzę. - Prychnęła, a ja przez chwilę zastanawiałem się czy nie powiedzieć jej o sobie prawdy... Zaoszczędzilibyśmy wtedy parędziesiąt minut..
  Jednak szybko z tego pomysły zrezygnowałem. Gdy wyciągnąłem bagaże i zamknąłem samochód oparłem ją lekko o jego bok i pocałowałem ją namiętnie.
  Zarzuciła mi ręce na szyje i przyciągnęła jeszcze bliżej.
 Nie wiem ile się całowaliśmy, naprawdę. Czas był nieistotny. Jednak musiałem to przerwać, żebyśmy w ogóle wyruszyli.
- Choć. Bo na wieczór nie zajdziemy.


                                                                    ***

  Maszerowaliśmy dość długo. Pomagałem przechodzić Tei nad korzeniami i szczelinami. Cierpliwie szedłem koło niej cały czas. Potem faktycznie ją niosłem.
  Aż ok. dziesiątej stanęliśmy przed dużym, drewnianym, białym domkiem.
Tea aż zaniemówiła. Wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczyma.
- Za domem paręnaście metrów jest morze. Wokół nie ma żywej duszy. Tylko my oraz zwierzęta. Wiesz. Sarny, żbiki, jelenie, żubry... wilki... niedźwiedzie..
- Dajże spokój... - Roześmiała się i szturchnęła mnie w bok.
 Wniosłem do domu pakunki.
Szybko zrobiło się popołudnie, a my siedzieliśmy i rozmawialiśmy, albo wygłupialiśmy się. Tea z wielką ochotą zwiedzała dom. Ja jej pomagałem i zabawiałem ją. Potem się trochę zdrzemnęła.
  Aż nadszedł wieczór. Siedziałem sam na schodach wpatrując się w księżyc.
Nigdy nie byłem sentymentalny, ale tej nocy wydawał mi się jakiś... piękny?
 I nagle w drzwiach stanęła Tea. Zaspana, ale piękna. Popatrzyła się na mnie z uśmiechem, a ja zrozumiałem, że dla niej zrobię wszystko i naprawdę... Naprawdę kocham ją nad życie.

(Dokończ Teaurine)



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz