wtorek, 11 marca 2014

Od Joela

 Siedziałem po turecku przed planszówką grając z Jeremim.
- Tato, wygram! - odpowiedział uśmiechając się z triumfem.
- Jeszcze zobaczymy. - powiedziałem.
  Ośmioletni smarkacz miał umysł jak Einstein. Wyszczerzał się do mnie błyskając zębami.
- Szach mat tatusiu. - powiedział i zepchnął mojego pionka.
- Nie ma tak młody kanciarzu, to co to nie!
Zacząłem go łaskotać, a on zaczął się przeraźliwie śmiać przewracając pionki. Roxana przyglądała nam się z uśmiechem, a potem pomogła mi "wykończyć" Jerry'ego.
  Gdy opadł bez siły zacząłem łaskotać Roxanę.  Wszyscy razem zaczęliśmy się obkładać poduszkami.
Nagle Roxana spadła mi na brzuch i zamarła patrząc mi czujnie w oczy.
- Jean... - powiedziała szeptem i położyła mi dłoń na policzku.
 Chrząknąłem i wyślizgnąłem się z jej objęcia. Wstałem  i rzuciłem jakby nic się nie stało.
- Kto głodny?
Roxana nic nie powiedziała tylko wpatrywała się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy zaciskając zęby.
- Ja, ja!
- To co? Frytki z ketchupem? - roześmiałem się i zacząłem znów łaskotać małego.
- Nie tato proszę cię! - krzyknął rozradowany i pobiegł do kuchni.
  Jedliśmy obiad. Małemu zaczęło odbijać.
- Ale naprawdę mama tu jest tato.
Chciałem w to wierzyć. Naprawdę. Ale ciężko mi było.
Popatrzyłem ze smutkiem w oczy Jerry'emu.
- Ona naprawdę tam jest.
I wtedy zobaczyłem ten długopis w powietrzu i kartkę.
 Zamarłem. Nie wierzyłem własnym oczom. Podszedłem bliżej i zerwałem kartkę. Wczytywałem się dokładnie w słowa. Wtedy mignęła mi ręka i...
- Roxana! - wrzasnąłem gdy na jej dłoniach paliła się kartka.
A więc to był jej dar.
Ogień.
 - Coś ty narobiła?!
- Jean. To już jest przeszłość. Ile ona świństw wniosła w twoim życiu? Gdyby nie ona byłbyś szczęśliwy.
- Jak możesz tak mówić?! Kocham ją!
- A mogę , bo wiem! Gdybyś jej nie spotkał żyłbyś długo i szczęśliwe z Elanor, bo tak naprawdę zostaliście sobie przeznaczeni! Ale oczywiście musiałeś wszystko spieprzyć.
 Nogi się pode mną ugięły i cofnąłem się pod ścianę. Elanor...
Tak długo i starannie ukrywałem ją gdzieś w podświadomości, aby nie czuć małego bólu spowodowanego jej brakiem.  W jakiś sposób była mi bliska i dlatego starałem się nigdy o niej nie myśleć. Nie rozmawiać, nie wspominać... Jakoś mi się dziwnie zrobiło, gdy dowiedziałem się, że jest z Peterem.
  Tylko, że sęk był w tym, iż najbardziej na świecie kochałem Teę. Po prostu nigdy nie zamieniłbym ją na żadną inną, dlatego dla jej własnego dobra - dla lepszego życia - oddałem ją w ręce Gregory'ego.
   Ale nie. Najgorsze było to, że pojutrze spodziewaliśmy się ataku wampirzastych, a ona z tego co widziałem, właśnie tu jechała.
 I po co ją oddawałem? Po co się tak poświęcałem? Żeby wpieprzyła się w sam środek wojny i zginęła?
 Może dałaby rady zabić Arthura, ale nie była herosem. Szczerze powiedziawszy - była tylko człowiekiem z paroma mocami. Mnie się nie dało zabić, bo byłem w połowie aniołem. Zaś ją... Tak.
  Opadłem bezradnie na krzesło. Mimo iż bałem się, że ją zabiją, cieszyłem się w jakimś stopniu że wraca...
No i ta wieść o córce... Jakiś kosmos... Przymknąłem oczy i zatopiłem się w dalszych myślach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz