wtorek, 13 maja 2014

Od Jeremiego

  Nie zastanawiałem się nad tym co zamierzam zrobić.. Wiedziałem tylko jedno - moje życie nie miało już żadnego sensu bez Johny na tej ziemi. Przez ostatnie miesiące, żyłem prowizorycznie z myślą, że ona gdzieś tam jest... może jest szczęśliwa. I może... kiedyś... ją odzyskam...
  A teraz to wszystko przepadło. Nie miałem za złe Kate, że mi nie powiedziała... W końcu zakazałem jej... Niestety nigdy bym się nie spodziewał, że coś tak okrutnego może się wydarzyć... Kochałem Akkie, Christiana, ciotkę, Ivy... ale naprawdę miałem dość takiego życia. Jego sensem była Johanna, a gdy jej już zabrakło na dobre... Sens przestał istnieć.
    Teraz wysiadłem z mojego bmw, które zawsze i wszędzie mi towarzyszyło. Westchnąłem cicho i poklepałem je po masce.
- Ostatni raz cię widzę maluchu - mruknąłem i zaśmiałem się cicho na wspomnienie uciekających dziewczyn przed potencjalnym gwałcicielem.  Teraz mogłem się śmiać, płakać i wściekać do woli. Moje życie i tak nie miało sensu.
 Głupio się śmiejąc doszedłem szybko do tajemnego wejścia do bazy wampirów. Tam od razu zatrzymali mnie jacyś młodziacy. Zdezorientowani moim zachowaniem szarpnęli mnie za rękawy bluzy. Mogłem z nimi skończyć po chwili... ale w tym był problem, że ja chciałem żebym nie zaprowadzili do ich przywódcy... Tam bym umarł... racja po niewyobrażalnym cierpieniu... które przyniosło by tylko nagrodę.
  Ze spuszczoną głową wszedłem do sali głównej. Poszczególne pijawki już się zbierały i łypały na mnie głodnym i ciekawym wzrokiem. Miałem ochotę teraz zastosować jakiś chwyt z treningów, na które jeszcze kiedyś regularnie uczęszczałem... Ostatnio tego prawie w ogóle nie robiłem, Seba coraz bardziej się wściekał i niecierpliwił.
   Już nie musi... - pomyślałem i stanąłem pośrodku stali z obstawą po bokach. Podniosłem głowę i spojrzałem prosto w oczy wampirzycy.
  Czarnowłosa uśmiechnęła się lekko. Zeszła z podwyższenia i podeszła do mnie powoli. Podeszła do mnie powoli. Wydawała się... dziwnie znajoma. Uśmiechała się lekko zaskoczona. Poczułem po chwili zimny palec na brodzie. Uniosła mi głowę, a ja zmrużyłem oczy patrząc w jej wielkie, czerwone ślepia.
  Pijawka zaczęła się śmiać. Puściła mnie i pokręciła głową.
- Och Jerry jesteś bardzo podobny do matki, ale do ojca jeszcze bardziej. Tak, tak wszystkie byłyśmy o niego zazdrosne... O takie ciacho każda by się dała pokroić.
Zdezorientowany wstrzymałem dech. Skąd ona znała moją matkę?! Mojego ojca...?! To wszystko było niedorzeczne! I dlaczego wydawała się taka znajoma?
Widząc moją minę powiedziała.
- Jestem Jade Everdeen. Nowa przywódczyni nowojorskiego klanu wampirów - uśmiechnęła się szeroko i przejechała sobie palcem po kłami - Zabiłam byłego przywódce i tym sposobem teraz ja tu dowądze.
Nie dałem po sobie poznać, że jestem zaskoczony. A więc ta śmieszna, czarnowłosa "ciocia" która zawsze przynosiła mi lizaki w kształcie piłek bejsbolowych była wampirzycą? Czyli... Z moich planów nici?
 Musiałem coś zrobić... Coś zrobić... Sprowokować!!
Kobieta odwróciła się i powiedziała.
- Puśćcie go. Nic nam nie zrobił.
Pijawki puścili mnie, a wtedy poczułem okropną rozpacz. Nie mogłem przeżyć! Nie, nie, nie!
Nie zastanawiałem się długo. Szybkim ruchem porwałem jednemu z nich sztylet ze spodni. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować przeciąłem sobie oba nadgarstki.
 Ostrze z głuchym brzdękiem odbiło się od kamiennej posadzki. Krew spłynęła obfitym strumieniem plamiąc ubrania strażników i moje.
 To co działo się potem, było błyskawicznie. Miła i dobroczynna pani która "darowała" mi życie, odwróciła się patrząc we mnie intensywnie z głodem. Z innymi wampirami wszystko się stało. Pochylili się jęcząc i oblizując wargi ze wzrokiem wbitym we mnie, jednak wyraźnie czekali na polecenie swojej królowej.
  Ona nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i błyskawicznie do mnie pobiegła.
Uklękła przy mnie i po chwili czułem jej śliski język na ranie prawego nadgarstka. Przeszło mnie okropne przyjemne uczucie. Z moich ust wydarł się jęk. Kto by pomyślał? Syn sławnego przywódcy daje spijać swoją krew pijawką i czerpie z tego przyjemność!
  A jednak to było silniejsze ode mnie.  Gdy Jade wysysała mi krew z nadgarstka, przycisnąłem ją do niego mocniej, drugą, zakrwawioną ręką. Nie przejmowałem się innymi wampirami, które przenikliwie wbijały w nas wzrok. Najważniejsze było, że zaraz się skończy... i umrę. Miałem przed sobą obraz Johny... Może do niej gdzieś tam dołączę?
  Jednak znów się zawiodłem. Przywódczyni oderwała się ode mnie z wielkim żalem, a potem wściekła ryknęła. Złapała mnie kipiąc z gniewu za gardło. Ja się nie ruszałem, tylko patrzyłem jej w czerwone tęczówki.
- Ty.. ty... podły zdrajco! Bardzo cię lubiłam, bardzo! Byłeś takim słodkim i grzecznym chłopcem! A przyszedłeś tu... Żeby mnie zabić!  - wykrzyczała. - Żeby zabić moje wojsko! - pokazała na zgromadzonych, a oni  z zaszokowaniem i wdzięcznością, oraz zmartwieniem patrzyli na nią.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że moja krew miała zabić za parę godzin Everdeen.  Zdezorientowany zerknąłem  na swoje gojące się  rany. Nie przejmowałem się tym, że ona coraz bardziej ściska za gardło. Przymknąłem oczy.
- Zabij mnie... - szepnąłem.
- O tak zabiję cię! - warknęła. - Wieczorem, przy obchodach pełni księżyca przyniosę odtrutkę i posłużysz nam jako pokarm... Albo i lepiej. Rozerwiemy ci te twoje czarne skrzydełka! No pokaż je!
Automatycznie jakby na jej polecenie, poczułem dodatkowy ciężar na plecach. Skrzydła rozerwały mi bluzę. Nie wiedziałem czemu, ale instynktownie nimi machałem, coraz szybciej, a powietrze wokół nich zaczęło świszczeć.
 Jade się roześmiała i poleciła cedząc słowa.
- Wtrącić go do lochu. A ty Gustawo... - zwróciła się do jakiegoś wampira stojącego niedaleko - Znajdziesz mi odtrutkę.
Strażnicy szarpnęli mnie za bluzę i ruszyliśmy.
Cieszyłem się jak dziecko.


 Godziny mijały, a ja siedziałem w ciemnym, ponurym lochu wokół rozkładającego się ciała anioła. Rozpoznałem w nim z przerażeniem Arthura, dalekiego znajomego ojca, który pewnego dnia zginął w tajemniczych okolicznościach. Teraz okoliczności nie były tajemnicze, ale ja czułem się coraz gorzej. Od zwariowania ratowała mnie wizja, że zaraz dołączę do Johny...
  Wreszcie ktoś po mnie przyszedł. Ci sami strażnicy co popołudniu, z tą różnicą, że ubrani w nowe ubrania szarpnęli mnie za sznur, którym obwiązane były moje jeszcze ranne nadgarstki. Syknąłem lekko, gdy ruszyliśmy do góry.
  Po parunastu korytarzach, znów trafiliśmy do sali głównej. Przy stole z różnymi owocami, potrawami i kielichami.... z jakimś płynem, stała z mściwym uśmieszkiem, już słabsza przywódczyni.
- Przyprowadzić go do mnie.
Strażnicy posłusznie pchnęli mnie przed nią na kolana. Jade dała znak głową i rozerwali mi ubrania. Spuściłem wzrok zagryzając usta. W moich oczach zalśniły łzy. Łzy szczęścia, że męka ostatnich miesięcy wreszcie się skończy.
 Teraz jednak, męska duma się odezwała i wytarłem oczy o sznur krępujący nadgarstki, aby nikt nie pomyślał, że ryczę ze strachu.
 Nie wiadomo kiedy na zewnątrz pojawiły się moje skrzydła. Everdeen zaczęła wygłaszać jakieś mowy i tańcząc wokół stołu. Wreszcie podeszła do mnie i wysyczała.
- Przez ciebie umieram. Ty też zginiesz.
Skinęła na strażników. Podeszli i złapali mnie za skrzydła.
Czułem, że koniec był już blisko... I cieszyłem się z tego bardzo. Wiedziałem, że w cierpieniu pomoże mi przetrwać Johanna... Już niedługo - pomyślałem i zamknąłem oczy w oczekiwaniu na potworny ból.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz