czwartek, 3 lipca 2014

Od Jeremiego

 Wpatrywałem się sztywno w kwiatek róży, który powoli wiądł. Nie wiem ile czasu już siedziałem w ogrodzie. Johny nie było - pewnie zajmowała się Elise. Cassie też gdzieś wciągnęło. Z każdą chwilą robiłem się słabszy - czułem w kościach, że... po prostu umieram. Ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak dziewczyny miały zapewnioną przyszłość. Na koncie pieniądze... Kate w pogotowiu. No i oczywiście Johna... Byłem przez to spokojniejszy, ale nie chciałem odchodzić. Zostało mi jeszcze parę tygodni życia. Nie mogłem uwierzyć, że ten czas tak szybko zleciał... Dopiero jakbym wczoraj pochylał się nad malutkimi kruszynkami w sali pooperacyjnej. A przedwczoraj przyrzekał wierność małżeńską Johannie... Nie byłem przecież taki stary... Nie chciałem umierać... Ale to nękało mnie coraz bardziej.
- Już blisko... już blisko - słyszałem szepty.
Zdawałem sobie sprawę, że towarzyszy mi sama śmierć. Zastanawiałem się czy to nie Will... Krótko u nas gościł, bodajże rok, a potem ona... on... sam się o niego upomniał. Nie wiedziałem, czy mój bratanek stracił całkowicie cechy ludzkie... czy widział się z rodzicami... czy był szczęśliwy... zadowolony z tego co robi?
  Wyczerpany schowałem twarz w rękach.  Nie wiedziałem, czy należycie pożegnałem się z rodziną. Miałem nadzieję, że tak. Kwatera miała już nowego przywódcę - Zacka. Mu też zostało parę lat życia, ale to już jego zmartwienie...
 Mnie gnębiła jeszcze jedna sprawa. Już dość dawno temu wysłałem Matta - jednego z moich zaufanych ludzi - do Ukrainy, aby miał oko na dzieci śp. Akkie, a szczególnie na dziewczynę... chyba Kaję. Wiedziałem, że odziedziczyli jakieś niezwykłe cechy - zapewne po dziadkach. Chłopak zmieniał się w psiaka, a dziewczyna zapewne była metamorfomagiem. Regularnie otrzymywałem listy i raporty dotyczące ich. A potem Matt zaczął unikać pisania o ich wzajemnych relacjach, co wzbudziło moją podejrzliwość...
  Jednak teraz już nie miałem siły, tego sprawdzić. To wszystko było takie przygnębiające...
- Tato? - wyrwała mnie z zamyślenia Cassandra. Lekko ożywiłem się na widok swojej pięknej córki. Uśmiechnęła się do mnie. Nie wiem jak to się stało, ale z wiekiem jej śliczne, niebieskie oczka bardzo pociemniały, tak samo jak włosy, choć te ostatnie nie tak diametralnie. Z wiekiem obie z Elise się wymieniły. Teraz ona stała się tą silniejszą, choć dalej nieśmiałą, a Eli słabszą i chorowitą...  Jednak nadal martwiłem się o nie obydwie. Zastanawiałem się, czy poradzą sobie  z trudem życia i tym, kim są...
- Tato, czemu siedzisz tu sam? - pochyliła się i cmoknęła mnie w policzek.
Nagle poczułem się, jak stary, sześćdziesięcioletni dziadek. Szybko się podźwignąłem i rzuciłem.
- Cas, ojciec chciał przemyśleć parę spraw. Między innymi jaką trumnę wybrać.
Policzka Cassy gwałtownie zbladły. Zrozumiałem, że mój żart nie wyszedł mi najlepiej.
- Przepraszam cię Cassie...
Ale ona już rzuciła mi się w ramiona z płaczem.
- Ja nie chcę żebyś umierał... Wolałabym już, żebyś był brzydki i stary, ale żebyś jeszcze długo żył! 
Westchnąłem cicho i pogłaskałem ją po plecach.
- Nic już ci na to nie poradzę córeczko - szepnąłem - Taki już los... Taki los... Szkoda tylko, że spotkał i ciebie...
Moje słowa, przerwał gniewny ton Jen.
- Znowu się rozklejacie?! Na obiad, zaraz zacznie lać!
Istotnie po paru minutach zaczęło padać. Johna była też jakaś dziwnie przygnębiona i zestresowana.
- Byłam w szpitalu. Elise ma się lepiej, jednak nadal... - utknęła i podała nam talerze zupy.
 Patrzyłem się nieruchomo, w pływającą marchewkę. Nie miałem ochoty jeść... Zastanawiałem się co ja robię tu, a nie w szpitalu przy córce.
  Nagle poderwałem się, o mało nie zwalając talerza.
- Gdzie idziesz? - zapytały w tym samym momencie Johna i Cassandra.
- Muszę... Muszę coś załatwić - mruknąłem i wybiegłem z domu.
Na dworze szalała burza, jednak ja byłem zdeterminowany, bo czułem, że ten raz kiedy zobaczę drugą córkę, będzie ostatni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz